Ostatnimi czasy, jeżeli mówimy o horrorach, kina zalewane są kolejnymi dziełami z uniwersum Obecności, arthouse’owymi posthorrorami i remake’ami starych klasyków. I o ile nie mam nic przeciwko dwóm trzecim z wymienionych przeze mnie filmów, o tyle dobrze jest raz na jakiś czas zobaczyć jakiś świeży pomysł. Co prawda tego typu horrory często okazują się strasznymi niewypałami (vide beznadziejny “Krucyfiks”, czy równie tragiczny “Diabeł: Inkarnacja”, którego recenzję przeczytać możecie tutaj), ale często mile się na nich zaskakiwałem. Cóż, tak samo jest w przypadku “Polaroida”.
Bird, nastoletnia fotograf, nie ma za wielu przyjaciół. Ot, wybitnie aspołeczny jej typ, choć ma kilka w miarę bliskich sobie osób. Jej współpracownik z antykwariatu daje jej w prezencie stary polaroid SX-70, który kupił na wyprzedaży garażowej. Dziewczyna początkowo jest zachwycona prezentem, ale szybko okazuje się, że osoby, którym zrobiono zdjęcie aparatem giną w tajemniczych okolicznościach. A że na jednym ze zdjęć jest jej przyjaciółka (a przy okazji grupa znajomych), Bird musi jakoś rozwiązać problem niosącego śmierć aparatu.
“Polaroid” był współczesnym półkownikiem, bowiem dzieło Larsa Klevberga nakręcono przed paroma laty. Nie trafił jednak do kin ze względu na skandal seksualny związany z Weinsteinem, do którego należy wytwórnia, które wypuściła ten film. Swoją drogą zwiastun “Polaroida” widziałem już z półtorej roku temu w jednym z warszawskich kin Cinema City, więc dystrybutor ewidentnie zwlekał z wypuszczeniem filmu do kin. Fabuła przypomina nieco “The Ring”, choć rzecz jasna z drastycznie innym konceptem. I, prawdę mówiąc, pomysł ten bardzo mi się podoba. Nawiedzony, stary aparat to świetny koncept na dobry straszak. Teraz wystarczy tylko napisać dobry scenariusz, stworzyć ciekawe postacie i zbudować odpowiednie napięcie.
A z tym jest gorzej. Główna bohaterka, grana przez Kathryn Prescott, nie jest typową postacią z horrorów o nastolatkach. Jest zaskakująco aspołeczna i nieśmiała. To miła odmiana od stereotypowych amerykańskich “teenagerek”, problem w tym, że potencjał Bird nie został do końca wykorzystany. Dziewczyna ma w sobie wdzięk i urok w kontaktach międzyludzkich, ale zamiast eksplorować ten aspekt charakteru, Klevberg skupia się na budowaniu jej relacji z jednym z jej nowych znajomych. Wychodzi to dość naturalnie, ale przy okazji odziera postać Bird ze wspomnianego wcześniej wdzięku i odejmuje jej psychologicznego prawdopodobieństwa.
Nie oszukujmy się – fabuła “Polaroida” to nic nowego ani zaskakującego. Ot, znane i wykorzystane setki razy w kinie motywy, podane widzom w nowym opakowaniu. Co istotne Klevberg jasno zarysowuje zasady rządzące światem przedstawionym. Jest to o tyle dobre, że wiemy, czego się można mniej więcej spodziewać, a reżyser w końcówce unika korzystania z deus ex machina. Szczególnie dobra jest pierwsza połowa filmu, w której poznajemy otoczenie Bird, a przy okazji wciągamy się w rozwiązywanie zagadki tytułowego polaroida. Im bliżej końca, tym więcej absurdu. Co prawda Klevberg nie łamie przyjętych przez siebie zasad, ale wraz z czasem wychodzi jego zamiłowanie do jumpscare’ów i niezbyt dobrej jakości efektów specjalnych. Twisty fabularne niby są, ale równie dobrze mogłoby ich nie być, a sama końcówka z jednej strony jest dość dziwna i wśród wielu widzów raczej wywoła salwy śmiechu, z drugiej zaś strony zaskakuje i ujmuje emocjonalnym chłodem.
Nadmiar jumpscare’ów około połowy filmu niestety zabija bardzo ciekawy klimat, który udało się wykreować ekipie filmowej. A szkoda, bo wiele scen faktycznie trzyma w napięciu. Klevberg jest w stanie dobrze ograć przestrzenie różnych pomieszczeń, czy to domu, czy szpitala, czy szkoły. Wydobywa z nich dość upiorną, straszną atmosferę. Zresztą, prawdę mówiąc, kilka jumpscare’ów jest niezłych (szczególnie jeden ze szpitala!), niestety jednak jest ich za dużo i są one zbyt przewidywalne.
“Polaroid” nie byłby na tyle dobrym filmem, gdyby nie świetne zdjęcia Påla Ulvika Roksetha. Operator bawi się tutaj światłocieniem oraz sposobami oświetlenia kadrów, co daje dość upiorny efekt. Na szczęście zdjęcia nie są nadmiernie ciemne czy przesadzone, reżyser dba o to, by były one zimne, suche, pozbawione życia. Rzecz jasna dużo tutaj charakterystycznych już dla gatunku scen, w których lampy migają i gasną bez powodu, co bywa irytujące, ale z drugiej strony hej, taka jest konwencja. A tak z innej beczki – zaskakująco dobre były efekty dźwiękowe.
Dzieło Klevberga to solidny, niepozbawiony poważnych wad horror, skrojony pod gusta miłośników jumpscare’ów. I o ile wyjściowy pomysł był intrygujący, o tyle fabuła ma w sobie sporo niewykorzystanego potencjału, tak samo zresztą jak postać Bird, której aspołeczność mogła być ciekawą odmianą od nijakich, amerykańskich nastolatek występujących w ¾ horrorów. Niestety Klevberg wolał skupić się na dość tandetnym straszeniu widza i epatowaniem straszydłem z tytułowego aparatu, które wraz z upływem czasu traci na straszności. Mimo tych wad “Polaroid” to niezły, dość odtwórczy horror z ciekawym klimatem, który fanom gatunku raczej się nie spodoba, ale usatysfakcjonuje tych mniej wymagających widzów.
- oryginalny tytuł: Polaroid
- data premiery: 2019
- gatunek: horror
- reżyseria: Lars Klevberg
- scenariusz: Blair Butler
- aktorzy: Kathryn Prescott, Tyler Young, Mitch Pileggi
- moja ocena: 6/10
Doświadczony copywriter i dziennikarz, który pisał m.in. dla Wirtualnej Polski, Gier Online oraz Queer.pl. Obronił filmoznawczy licencjat, a obecnie kończy studia magisterskie na kierunku artes liberales na Uniwersytecie Warszawskim. Prowadzi serwis 500 Filmów od 2018 roku.
film strasZny a recenzja nie mniej polecam