Dwa lata temu obroniłem filmoznawczy licencjat o bombie atomowej w kinie. A konkretniej o świetnym, brytyjskim filmie Threads. Dawno, dawno temu, gdy miałem w sobie jeszcze resztki idealizmu i wiary w polską naukę, myślałem nawet o napisaniu doktoratu o roli bomby atomowej w kinie. Zrobiłem o tym na studiach kilka prezentacji. Obejrzałem prawie wszystko, co związane z tym tematem. I żaden, nawet najgorszy film o bombie atomowej nie zawiódł mnie tak, jak Oppenheimer.
Nie chcę się kreować na jakiś filmoznawczy autorytet, nawet jeśli właśnie na wpół świadomie to zrobiłem. Jestem tylko zwykłym widzem, który akurat ma świra na punkcie tematyki atomowej w filmach. Tylko tyle i aż tyle. Ale gdy siedziałem w kinie i oglądałem Oppenheimera, narastało we mnie pewne rozgoryczenie. Tak, wiem – to biopic o głównym bohaterze, a nie film o bombie atomowej. Ta ostatnia jest obecna, ale tak naprawdę mogłoby jej nie być. To zrozumiałe. Nie mam o to pretensji do Christophera Nolana. Ale mam pretensję o wszystko inne.
Oppenheimer: o kim opowiada film?
J. Robert Oppenheimer. Ojciec bomby atomowej. Niszczyciel światów, który zapożyczył słynny cytat z hinduskich wierzeń podczas seksu z pierwszą żoną, zatwardziałą komunistką (jak słusznie zauważyliście, popełniłem tutaj błąd merytoryczny, bo Jean Tatlock była jedynie kochanką). A przynajmniej tak każe nam wierzyć Nolan. Na przestrzeni trzygodzinnego metrażu poznajemy nie tylko głównego bohatera, ale też historię badań nad fizyką kwantową, projektu Manhattan oraz senackiego przesłuchania Lewissa Straussa, znanego amerykańskiego polityka ery makkartyzmu.
Na pierwszy rzut oka Oppenheimer to zwykły, przydługi biopic jakich wiele. Kino opowiadało nam historie wielu znanych postaci, a na tle niektórych z nich ojciec bomby atomowej jest człowiekiem raczej przeciętnym. Ojciec dwójki dzieci, z niezbyt udanym życiem rodzinnym i miłosnym. Genialny fizyk, choć nieco oderwany od rzeczywistości. Ultraliberał o komunistycznych sympatiach. Tytułowemu bohaterowi można przypiąć wiele etykietek, ale Nolan raczej nie zagłębia się w żadną z nich.
Jasne, poznajemy głównego bohatera zarówno jako naukowca, jak i człowieka, choć ludzki aspekt Oppenheimera został ograniczony do absolutnego minimum. Scen z rodziną lub kochanką jest raczej niewiele, a jak już są, to protagonista jest w nich całkowicie wycofany z życia. Z jednej strony widać, że Oppenheimera całkowicie pochłania niszczycielskie piękno fizyki. Ale główny bohater nie sprawia wrażenia człowieka z krwi i kości – jest raczej pacynką z mięsa, która odhacza kolejne elementy historii zaplanowane przez Nolana. Trzygodzinny biopic powinien zbliżyć mnie do głównego bohatera. Pokazać, że jest on człowiekiem. Istotą nie tylko myślącą, ale też czującą. Niestety tutaj tak nie jest.
Cillian Murphy jako Oppenheimer. Jak się sprawdził?
Nie zrozumcie mnie źle – nie mam nic do Cilliana Murphy’ego, który świetnie poradził sobie z główną rolą. Zagrał naprawdę nieźle, a Nolan odwalił kawał dobrej roboty pod kątem charakteryzacji (zresztą dotyczy to też innych historycznych postaci), ale Murphy przez całe trzy godziny ciągle gapi się w ekran, robiąc taką samą minę. Wygląda to tak:
I tak, rozumiem potrzebę pokazania konfliktu wewnętrznego i przygnębienia bohatera. Rozterki współczesnego Prometeusza (to zaproponowane przez Nolana porównanie otwiera film) ciekawie łączą się z wątkami politycznymi, ale do diabła – czy tak doświadczony reżyser nie mógł wymyślić czegoś nieco subtelniejszego, niż ciągłe powtarzanie tych samych ujęć? Oczy Murphy’ego doskonale oddają zrezygnowanie, przerażenie oraz szaleństwo bohatera – nie mogę powiedzieć złego słowa o jego roli. Ale gdy widzę je po raz trzydziesty w takim samym ujęciu, to efekt przestaje być wstrząsający, a zamiast tego staje się komiczny.
Oppenheimer: pozostałe postacie
Od strony aktorskiej nie mam filmowi za wiele do zarzucenia. W obsadzie znalazło się wiele gwiazd, a każdy z aktorów zagrał co najmniej dobrze. Niestety w przypadku części z nich była to syzyfowa praca. Dlaczego? W Oppenheimerze jest po prostu zbyt wiele postaci. Film trwa aż trzy godziny, a na jego przestrzeni poznajemy kilkudziesięciu bohaterów. W trakcie seansu myliły mi się twarze i nazwiska, a przecież dobrze znam historię projektu Manhattan! Postacie ciągle rzucają nazwiskami, pojawiają się nowe osoby, ale wszystko dzieje się w tak szybkim tempie, że nie ma to żadnego znaczenia dla emocjonalnej warstwy filmu.
O tym, że Nolan nie ma talentu do tworzenia postaci kobiecych, krążą już legendy. Niestety ten problem stanowi jedną z poważniejszych wad Oppenheimera. O ile kochanka głównego bohatera, grana przez Florence Pugh, wyszła nieźle i faktycznie wnosi dużo do scenariusza, o tyle żona Oppenheimera została potraktowana po macoszemu. Kitty ma swoje momenty, ale film prawie w ogóle nie pokazuje jej relacji z mężem, a do tego nie eksploatuje jej samej jako postaci. A przecież było co przedstawić. Nolan powinien zagłębić się w temat jej alkoholizmu. To właśnie uzależnienie od etanolu stało się głównym problemem kobiet w latach 40. i 50. Musiały one wówczas siedzieć samotnie w domu i zabijać rutynę codzienności, podczas gdy ich mężowie zarabiali na życie.
Bałagan w scenariuszu i fatalny montaż
Oczywiście można argumentować, że Oppenheimer nie jest w pełni biopicem, a wykorzystana konwencja ma na celu opowiedzenie o zjawisku czy wydarzeniu, które jest znacznie większe od głównego bohatera. To rzecz jasna prawda, przy czym film nie sprawdza się jako historia projektu Manhattan, bo jest za długi i zbyt chaotyczny. Charakterystyczny dla Nolana sposób prowadzenia opowieści jest tym razem nieznośny, a ciągłe flashbacki i zmiany settingu wprowadzają do scenariusza straszny bałagan. Przykładowo postać Lewisa Straussa raz się pojawia, a raz znika, nawet na kilkadziesiąt minut – i tak przez cały film! Ciągłe zmiany tempa irytują, a montaż jest fatalny. Mimo to nie zdziwię się, jeśli Oppenheimer otrzyma za niego nominację do Oscara lub nawet samą statuetkę, bo w Hollywood ostatnio ćpają jakieś wyjątkowo mocne dopalacze.
Oppenheimer od strony technicznej. Czy scena wybuchu atomowego robi wrażenie?
Od strony technicznej film jest dobry, ale tylko w warstwie wizualnej. IMAX oraz perfekcjonistyczne zapędy Nolana jednak robią swoje, a wysoka jakość obrazu pozwala na podziwianie każdej zmarszczki na czole tytułowego bohatera. Scena wybuchu rzeczywiście robi duże wrażenie, ale chyba tylko na osobach, które nigdy nie widziały prawdziwej detonacji bomby atomowej. Nagrania z amerykańskich, radzieckich i francuskich testów są publicznie dostępne – napatrzyłem się na nie, gdy oglądałem różne dokumenty o broni atomowej. Tak na marginesie, tutaj macie oryginalne nagranie z testu Trinity:
Wybuch nie jest aż tak imponujący, jak u Nolana, prawda? Dobra, żarty na bok – to film fabularny, musi być efektowny. Strona wizualna jest świetna, a operator kamery Hoyte Van Hoytema (absolwent łódzkiej filmówki!) odwalił kawał dobrej roboty. Może faktycznie powinienem uniknąć tych uszczypliwości? A nie, wróć, mamy jeszcze dźwięk. Czy jest z nim lepiej, niż w Tenecie? Bynajmniej. Niestety, ale dźwięk w Oppenheimerze jest absolutnie tragiczny. Muzyka często zagłusza dialogi, przez co trzeba czytać napisy, żeby je zrozumieć. Jak to jest możliwe, że blockbuster za grube miliony zalicza tak poważną wpadkę? Kto to w ogóle dopuścił na srebrny ekran? Kiedyś sądziłem, że prawo do final cut, które mają reżyserzy tacy jak Nolan, to dobry pomysł. Ale dzisiaj już po raz kolejny w to zwątpiłem.
Które elementy filmu się udały?
Żeby nie było, że cały czas narzekam – uważam, że niektóre elementy Oppenheimera wyszły naprawdę nieźle. Film z werwą i nerdowską swadą pokazuje rewolucję w fizyce, która nastąpiła za czasów głównego bohatera. Zadowalająco wypadły wątki szpiegowskie, choć uważam, że można było je nieco podkręcić i wyciągnąć z nich więcej napięcia. Na plus muszę też zaliczyć nolanowską wizję makkartyzmu. Reżyser świetnie pokazał to, w jaki sposób system może wykorzystać, a następnie doszczętnie zniszczyć jednostkę. Przesłuchanie Oppenheimera przed komisją to chyba jedyne sceny, w których przyspieszone tempo opowiadania historii zadziałało. No, może poza przygotowaniami do testu bomby atomowej.
Oppenheimer: moja ocena
Myślę, że mógłbym o tym filmie jeszcze długo pisać, ale po co, skoro przytoczyłem najważniejsze argumenty. Oppenheimer mnie, czyli miłośnika i samozwańczego znawcę tematyki atomowej w kinie, straszliwie rozczarował. Nolan nakręcił zdecydowanie za długi film, który nie sprawdza się ani jako biopic, ani jako historia powstania bomby atomowej. Najważniejszą zaletą Oppenheimera jest satysfakcjonujące przedstawienie rewolucji naukowej w fizyce oraz makkartyzmu lat 50., ale to zdecydowanie za mało, żeby uznać dzieło Nolana za dobry film.
- oryginalny tytuł: Oppenheimer
- data premiery: 2023
- gatunek: dramat historyczny / biograficzny
- reżyseria: Christopher Nolan
- scenariusz: Christopher Nolan
- aktorzy: Cillian Murphy, Emily Blunt, Matt Damon, Robert Downey Jr., Florence Pugh
- moja ocena: 5/10
Doświadczony copywriter i dziennikarz, który pisał m.in. dla Wirtualnej Polski, Gier Online oraz Queer.pl. Obronił filmoznawczy licencjat, a obecnie kończy studia magisterskie na kierunku artes liberales na Uniwersytecie Warszawskim. Prowadzi serwis 500 Filmów od 2018 roku.
Pół oczka lepszy tylko od Zenka?
Może czas zająć się w życiu czymś innym, co?
Taki z ciebie filmoznawca, a pierwsza kobieta (Jean Tatlock) nie była jego żoną. Jak się coś piszę i kreuje na ą ę to się sprawdza fakty
Szkoda czasu na samozwańczego krytyka chciał wyjść na eksperta a wyszedł na ignoranta..
Panie Bobusiu, te nerdowskie popisy ze znajomosci tematu, nadmiar anglicyzmow, bo taki jestem swiatowy, zwyczajnie nudza, w przeciwienstwie do filmu….
Dzięki za czujność, poprawiłem błąd
Dobrze, że zrezygnował Pan z myśli o pisaniu doktoratu, nic by z tego nie wyszło. To nie jest złośliwość, tylko rzeczowa uwaga od osoby, która zaliczyła na filmoznawstwie trochę więcej stopni naukowych niż licencjat.
Opinia za długa, nie wiem czy na dziennikarstwie teraz zamiast opinii uczą opisu i to w ramach artykułu! Za moich czasów był ścisły podział! Film ma być nośnikiem emocji, sam Oppenheimer był nudnym człowiekiem, dzięki Nolanowi zyskał a sama historia – super przeniesienie. Tylko recenzent zrobił z tego jakiś kotlet Vegan.
Jeszcze nie widziałem filmu ale sama recenzja słaba, długa i sporo sprzeczności. Dodatkowo uważam że ultra fanatyk danego wąskiego tematu absolutnie nie powinien siadać do recenzji
A ja popieram tą recenzję. Dałem na IMdB 6/10. Wszystkie zajawki itp., sugerowały, że będzie to film bardziej skupiony na Projekcie Manhattan. Ani to dobra biografia, ani to dobry film o Projekcie Manhattan. Dużo lepszy był „Projekt Manhattan” Paul’em Newman’em.
Ja dałem mu 3 /10 Po godzinie przestałem tego gniota oglądać … szkoda życia
Mało wartościowa recenzja.
Nieudolna popisówka „znawcy tematu”…
Niestety, mam takie same odczucia po obejrzeniu tego przereklamowanego gniota.
Oglądałem i się zgadzam poza aspektem wizualnym film po 30 minutach strasznie mnie osobiście zaczął nudzić, ten chaos spowodował, że na sali kinowej podobno zasnąłem pierwszy raz w życiu.
Ponieważ „bomba” jest tu pretekstem do budowy opowieści o instytucji sądu kapturowego jakiego dokonano nad bohaterem. Sądem kapturowym mogła być kwestia dostępudo informacji tajnych (ten przypadek), może być mee too, może być sądownictwo opanowane przez wzmożonych, mogą być rozmaite komisje sejmowe, gdzie człowiek jest pozbawiany czci, godności i usunięty z życia publicznego. O tym jest ten film.
Z wieloma zarzutami się zgodzę, szczególnie w kwestii niekończącej się eksploatacji niewiele różniących się ujęć wyrazu twarzy Cilliana i kompletnego czasami odrealnienia bohatera czy niesatysfakcjonującymi rolami kobiet, które na pewno udałoby się wyraźniej pokazać w tak długiej produkcji. Panował ogólny chaos, ale widziałam w nim jednak jakiś większy porządek. Muzyka w moim odczuciu wybitna, może faktycznie niekiedy przytłaczająca, ale odpowiadało mi to w tych akurat momentach i nieco pogłębiało dramatyzm, wzmagając synestezję. Moja ocena mimo wszystko 7/10, mimo że czasami gubiłam się w fabule, nazwiskach naukowców. Filmoznawczynią nie jestem, ale jestem po filologii i – na Boga – pisz coś, więcej niż recenzje (jeśli jeszcze nie piszesz, bo wylądowałam tu po raz pierwszy). 🙂
Dzięki za miłe słowa. W przyszłości na pewno pojawią się inne rodzaje tekstów, planuję trochę rozkręcić tego bloga. Zapraszam do polubienia strony na Facebooku: https://www.facebook.com/profile.php?id=100062937145717
Wydaje mi się ze autor chcial zrobic click baita wstawiajac w tytuł posta swoja odwrotną opinie. Jezeli nie byl to click bait to weź juz nic nie recenzuj bo ci nie wychodzi.
Odnoszę nieodparte wrażenie, że autor napisał recenzję pod publikę i szukanie atencji. Kłopot w tym, że to powinno działać odwrotnie – dobra recenzja przyciaga publikę i dostajesz w nagrodę atencję. W odwrotnym przypadku wychodzi z tego klapa 🙂 Raczej pod uwagę brać Ciebie nie będę w kontekście oceny filmów
Co za grafomania XD Recenzja napisana wyraźnie tylko po to, żeby wzbudzić jakiegoś rodzaju kontrowersję – co, sądząc po komentarzach, raczej nie wyszło, bo czytelnicy podchodzą do niej raczej z politowaniem niż z gniewem.
Paradoksalnie, recenzja charakteryzuje się tym, co zarzuca filmowi jej, pożal się Boże, autor – jest długa, pusta i nie ma sensu. Zero konkretów, bełkot, bełkot, i jeszcze raz bełkot, przerywany onanizacją nad tym, jakim to ja nie jestem specem w temacie :v Niestety, takich „autorytetów” jak pan Bubek jest coraz więcej, co widać choćby w sekcji „oceny krytyków” na Filmwebie. I tylko żal, że ktokolwiek daje tym ludziom atencję, legitymując ten ich szwargot.
Kury szczać prowadzać, a nie recenzje pisać!
Aż tak krytycznie bym go nie ocenił, ale liczyłem na nieco więcej akcji i mniej polityki. No cóż…