Nie każda architektura jest majestatyczna, ale jeśli gmach stawia Hollywood, to efekt musi olśniewać – wizualnie, artystycznie lub aktorsko. Brutalista jest zatem kinem epickim w ścisłym tego słowa znaczeniu. To długi film, wręcz monumentalny, ze świetną główną rolą Adriena Brody oraz równie dobrymi, a może nawet lepszymi występami pozostałych aktorów. A jednak po drodze coś mi zgrzytało. Poszczególne trybiki filmowej maszyny nie chciały zaskoczyć, jakby nie pasowały do siebie. Czy zachwyty nad Brutalistą są rzeczywiście zasłużone?

Biografia człowieka, który nigdy nie istniał
Brady Corbet, reżyser Brutalisty, postać László Tótha wymyślił, podobnie zresztą jak całą fabułę filmu. To czysta fikcja, która została nakręcona z tak biograficznym zacięciem, że znaczna część widzów po wyjściu z kina zechce dowiedzieć się o życiu László Tótha i znajdzie się w kropce.
Brutalista rzeczywiście wykorzystuje konwencję biopicu jako kościec, na którym buduje cały dramat wokół głównego bohatera i jego próby zbudowania życia w powojennej Ameryce. Film zaczyna się w 1947 roku, gdy europejscy uchodźcy wciąż przybywają tłumnie na Ellis Island, witani przez Statuę Wolności. W oczach kamery jest ona jednak przekrzywiona – najpierw widzimy ją po lewej stronie kadru, potem do góry nogami, wreszcie po prawej stronie, nigdy prosto. Symbol amerykańskiego snu, płonącego przecież barwnie w latach 50., już na starcie zwiastuje, że nie będzie to prosta historia od pucybuta do milionera, czy też raczej od robotnika do uznanego architekta.
Corbet sprawnie przechodzi przez kolejne etapy życia László, definiując jego charakter poprzez więzi rodzinne z kuzynem Atillą oraz jego żoną Erzsébet i siostrzenicą Zsófią, które utknęły w Europie i nie mogą zdobyć pozwolenia na przyjazd do Stanów Zjednoczonych. Poznajemy László w, zdawać by się mogło, najniższym punkcie swojej kariery, a potem obserwujemy, jak powoli wspina się po drabinie społecznej i odbudowuje przedwojenną karierę. Choć czy aby na pewno?
W Brutaliście nic nie jest takie proste
Okazuje się, że w Brutaliście nic nie jest takie proste, a Corbet lubi pogrywać sobie z oczekiwaniami widzów, wyćwiczonymi przez dziesiątki kręconych na tę samą modłę biopiców. Na przestrzeni niemal trzyipółgodzinnego metrażu fabuła zalicza kilka zakrętów, a także ze dwie ślepe uliczki. Film jest bardzo długi (na tyle długi, że wzorem filmów z lat 50. znalazła się w nim 15-minutowa przerwa), a narracja raczej nieśpieszna, więc opowieść ma prawo się dłużyć.
Mi się jednak nie dłużyła. Uważam, że Corbet dobrał idealne tempo narracji do ciężaru gatunkowego tej opowieści. Brutalista jest bowiem przede wszystkim dramatem obyczajowym o mężczyźnie zniszczonym przez wojnę. Choć część jego europejskich budynków przetrwała pożogę wojny, to sam László jest ruiną, na której gruzach powstaje nowy człowiek.
To bardzo ciekawy punkt wyjścia do poprowadzenia dłuższej opowieści i uważam, że Corbet sprawnie go wykorzystał. Główną zaletą filmu jest ciekawe zarysowanie losów ludności żydowskiej, która na przełomie lat 40. i 50. musiała odnaleźć się w zupełnie nowej rzeczywistości. Choć László nie definiuje sam siebie poprzez swoje pochodzenie, to jego najbliżsi już to robią, co właściwie całkowicie determinuje ich relacje. A fundamentem Brutalisty są właśnie relacje międzyludzkie.
Zgrzyt zębatek, czyli nie wszystko do siebie pasuje
Jednym z najważniejszych bohaterów filmu jest Harrison Lee Van Buren, milioner, który najmuje László do pracy. To niejednoznaczna postać, świetnie zagrana przez Guy’a Pearce’a. Niestety, bliżej końca filmu reżyser podejmuje kilka dziwnych decyzji, całkowicie zmieniające relacje między László a Harrisonem. Psuje to film. Wcześniej już były pewne znaki czy też raczej pęknięcia – cały czas miałem wrażenie, że coś w tej opowieści do siebie nie pasuje.
I rzeczywiście, zakończenie jest raczej słabe. Szczególnie kiepski jest epilog historii, rozgrywający się wiele lat później, nakręcony w zupełnie innym stylu, co reszta historii – i pasujący do niej jak pięść do nosa. To właśnie te pęknięcia sprawiły, że zębatki nie chciały wskoczyć na właściwe miejsca, a Brutalista wcale nie jest dobrze naoliwionym mechanizmem – on tylko sprawia takie wrażenie.
Zresztą mam jeszcze jeden zarzut, czyli całkowicie niewykorzystany wątek brutalizmu. Ten postmodernistyczny nurt architektoniczny zawsze stał wobec czegoś (każdy może sobie dopisać, czym jest to „coś”) i szukał piękna w brzydocie. W filmie w ogóle to nie wybrzmiewa. Owszem, pojawiają się brutalistyczne budynki czy projekty (choć jest ich zdecydowanie za mało), a László pokrętnie tłumaczy swoją filozofię twórczą, ale jak łączy się to z przesłaniem całości? Mówiąc szczerze, nie wiem, bo sam brutalizm jako nurt w architekturze – o ironio – po prostu nie łączy się z fabułą oraz tematyką Brutalisty.
VistaVision, czyli wracamy do lat 50.
Zostawmy fabularne rozczarowania na boku. Brutalista został nakręcony na taśmie VistaVision. Niewtajemniczonym śpieszę z wyjaśnieniami – upraszczając, jest to specjalny format filmowy opracowany przez Paramount Pictures, który jak na lata 50. był wyjątkowo dobrej jakości. Korzystali z niego najwięksi reżyserowie tamtych lat, w tym sam Alfred Hitchcock. I to rzeczywiście widać, bo pod względem wizualnym Brutalista przypomina świetne Okno na podwórze… Ale tylko w niektórych ujęciach! Inne wyglądają jak nakręcone kamerą cyfrową, przez co warstwa wizualna nie jest spójna.
Jeśli chodzi o scenografie, kostiumy itd., to nie mam do filmu żadnych zastrzeżeń. Ekipa zrobiła pod tym względem świetną robotę, Brutalista rzeczywiście pozwala nam się przenieść wprost w amerykańskie lata 50., które osobiście uwielbiam. Muzyka też jest bardzo dobra, za wyjątkiem utworu z epilogu. Adrien Brody i Felicity Jones rzeczywiście zagrali świetnie, jak najbardziej zasługują na Oscara na swoje role (którego zapewne dostaną), ale dla mnie seans skradł Guy Pearce, który zagrał dokładnie tak, jak wyobrażałem sobie człowieka sukcesu z tamtego okresu. Warto iść dla kina właśnie dla tej roli.
Bardzo dobry film, ale tylko tyle
Uważam, że Brutalista to bardzo dobry film – tylko tyle i aż tyle. Zważywszy na ciężar gatunkowy, jaki za nim stał, jest to film niewykorzystanych szans oraz pewne, niewielkie jednak rozczarowanie. Gra aktorska, scenografie, kostiumy, muzyka, odwzorowanie rygorystycznych społecznie lat 50. – to wszystko stoi na wysokim poziomie, tylko fabuła się trochę rozjeżdża. Na tyle, by zostawić po sobie gorzkawy posmak.
- oryginalny tytuł: The Brutalist
- data premiery: 2024
- gatunek: dramat
- reżyseria: Brady Corbet
- scenariusz: Brady Corbet, Mona Fastvold
- aktorzy: Adrien Brody, Felicity Jones, Guy Pearce, Raffey Cassidy, Stacy Martin, Joe Alwyn, Isaach de Bankolé
- moja ocena: 7,5/10

Doświadczony copywriter i dziennikarz, który pisał m.in. dla Wirtualnej Polski, Gier Online oraz Queer.pl. Obronił filmoznawczy licencjat (o filmie Threads) i magisterkę (o komiksach New Teen Titans i serialu animowanym Młodzi Tytani) na kierunku artes liberales na Uniwersytecie Warszawskim. Prowadzi serwis 500 Filmów od 2018 roku.