Antologie filmowe mają to do siebie, że muszą bronić się na dwóch odrębnych płaszczyznach. Po pierwsze, każda z opowiedzianych historii powinna być spójna wewnętrznie i na tyle angażująca, by zachęcić widza do dalszego oglądania. Po drugie, całość powinna być połączona jakimś rodzajem klamry kompozycyjnej, czy to pod względem tematyki, czy przyjętej konwencji, czy też czegokolwiek innego. O ile napisanie i nakręcenie kilku dobrych krótkometrażowych historii rzadko kiedy sprawia problem utalentowanym reżyserom, o tyle scalenie ich w jedną, spójną opowieść stanowi nie lada wyzwanie. Zresztą to właśnie dlatego na rynku można znaleźć tak niewiele dobrych antologii filmowych czy też, wybiegając poza sztuki wizualne, zbiorów opowiadań. Nawet najlepsi twórcy mogą w takiej sytuacji wbrew dobrym chęciom po prostu polec na polu artystycznej bitwy. I właśnie tutaj wchodzi V/H/S Viral cały na biało… A raczej cały na brązowo.
V/H/S Viral to trzecia część dość popularnej serii horrorowych antologii filmowych. Jej początkiem był V/H/S (2012, różni reżyserzy), czyli niskobudżetowa próba wykorzystania rosnącej popularności konwencji found footage, która na dobre zadomowiła się w kinie grozy wraz z sukcesem The Blair Witch Project (1999, reż. Daniel Myrick, Eduardo Sánchez). Filmy found footage są zazwyczaj tanie w produkcji i dość skutecznie oddziałują na zmysły widzów, co siłą rzeczy przełożyło się na wzrost popularności tego podgatunku horroru. O ile pierwsze V/H/S było ciekawą, choć niezwykle nierówną próbą opowiedzenia czegoś świeżego poprzez wspomnianą konwencję, o tyle druga część serii, V/H/S 2 (2013, różni reżyserzy), okazała się artystycznym oraz komercyjnym sukcesem, nawet jeżeli opowiedziane historie wciąż trzymały różny poziom. Producenci serii postanowili kuć żelazo póki gorące i tak właśnie w 2014 roku na ekrany kin wszedł V/H/S Viral.
Podobnie jak w przypadku poprzednich części V/H/S Viral składa się z trzech różnych, krótkometrażowych filmów grozy połączonych centralnym wątkiem. Teoretycznie każdy z segmentów powinien być nakręcony w konwencji found footage, ale reżyser pierwszego z nich, Gregg Bishop, ewidentnie postanowił nic sobie nie robić z narzuconych ograniczeń. Film zaczyna się od prologu, a pomiędzy kolejnymi historiami pojawiają się krótkie wstawki pchające do przodu główny wątek. Zważywszy na to, że film de facto składa się z czterech osobnych historii pozwolę sobie omówić każdą z nich, a na koniec napiszę krótkie podsumowanie.
Pierwszą z historii, Dante The Great, wyreżyserował wspomniany już Gregg Bishop. Segment ten opowiada o tytułowym amerykańskim iluzjoniście, który zawdzięcza swoją karierę pewnej tajemniczej pelerynie. Choć teoretycznie fabuła skupia się na głównym bohaterze oraz jego asystentce, tak naprawdę mamy tutaj do czynienia z prawdziwym bałaganem. Reżyser nie potrafił zdecydować się na jedną, spójną konwencję, przez co klasyczny found footage miesza się tutaj z klasycznym językiem kina. Niestety wyszło to beznadziejnie – Bishop nie tylko całkowicie zabija w ten sposób spójność serii oraz całego filmu, ale też nie jest w stanie w najmniejszym stopniu wykorzystać większej swobody do stworzenia odpowiedniej atmosfery grozy. Niestety Dante the Great nie straszy, a śmieszy zarówno niesamowicie schematycznym, pozbawionym napięcia scenariuszem, jak i równie słabą realizacją (te efekty specjalne!), która jest wynikiem przede wszystkim nietrafionych decyzji reżyserskich. Ani to śmieszne, ani to straszne, a podczas oglądania ma się ochotę zrobić coś znacznie ciekawszego, np. pójść spać.
Scenarzystą i reżyserem drugiego segmentu zatytułowanego Parallel Monsters jest hiszpański twórca Nacho Vigalondo. Głównym bohaterem opowieści jest Alfonso, genialny wynalazca, który w piwnicy swojego domu zbudował portal do równoległego wszechświata. Na piętnaście minut zamienia się on miejscami ze swoim alter ego by odkryć, że alternatywną rzeczywistością rządzi jakaś dziwna religia, a jej mieszkańcy nie są do końca ludźmi, a jakimiś istotami ze świecącymi się oczami oraz wielkimi ksenomorfami (chyba?) zamiast penisów. Czy wspomniałem już, że w innym wymiarze żona Alfonsa ma waginę z zębami? Brzmi to absurdalnie, a Vigalondo musiał wymyślić fabułę podczas naprawdę ostrej sesji ćpania jakiegoś szajsu, ale historia ta bez wątpienia miała pewien potencjał. Niestety reżyserowi nie udało się stworzyć nawet grama napięcia, przez co byłem całkowicie obojętny wobec rozwiązania tajemnicy równoległego świata, a sięgnięcie po powagę zamiast wykorzystania nasuwającej się na myśl groteski stało się gwoździem do trumny. Efekt jest niestety co najmniej rozczarowujący, a jedyną zaletą segmentu są niezłe zdjęcia.
Za ostatnią z historii, Bonestorm, odpowiada duet reżyserów: Justin Benson oraz Aaron Scott Moorhead. Moi najwierniejsi czytelnicy znają już tych twórców z niezłego Endless (2017), czyli dość odjechanego filmu z pogranicza arthouse’u, horroru i science fiction. Bonestorm opowiada o grupie amerykańskich skejtów, którzy wybierają się do Meksyku w celu… Cóż, jazdy na deskorolkach (widać w USA nie ma wystarczająco skateparków). Na miejscu zaczynają jeździć po kanale burzowym, które służy jakiejś sekcie do odprawiania rytuałów. Nagle atakują ich wymalowani kultyści, ale bohaterowie zabijają ich przy pomocy pistoletu i deskorolek, zabici kultyści zamieniają się w szkielety, wstają i dalej atakują, ale bohaterowie i tak ich zabijają, po czym odjeżdżają w siną dal… I to tyle. Niestety nakręcone jest to bez polotu, fabuła jest pozbawiona sensu, a w scenach akcji niewiele widać, przez co trudno czuć jakąkolwiek ekscytację z sieczki. Spodobał mi się pomysł z wykorzystaniem szkieletów zamiast tradycyjnych dla tej serii zombie, ale Benson i Moorhead z gracją pijanej baletnicy balansują na granicy powagi i autoparodii, przez co Bonestorm nie jest ani straszne, ani śmieszne, ani fajne. Nuda!
Na sam koniec zostawiłem Vicious Circles, czyli główny wątek V/H/S Viral wyreżyserowany przez Marcela Sarmiento. W założeniu powinien on spajać ze sobą wszystkie trzy historie oraz stanowić ramę konstrukcyjną dla całego filmu. W praktyce jest on niezwykle chaotycznym czymś, w czym próżno szukać choć odrobiny sensu. Główny bohater Vicious Circles, Kevin, rusza w pogoń za ciężarówką z lodami, która (chyba?) porwała jego dziewczynę. Gdy jedzie ona przez miasto, okoliczni ludzie zmieniają się, prawdopodobnie pod wpływem jakiegoś sygnału (chyba???) wysyłanego ze środka. Ogólnie nie za bardzo zrozumiałem, o co w tym wszystkim chodzi, ale tak po prawdzie wydaje mi się, że to po prostu nie miało już sensu na etapie scenariusza. Na dodatek segment ten jest niezwykle biedny pod względem realizacyjnym, co widać szczególnie po wybitnie drewnianych aktorach grających dwójkę głównych bohaterów. Kolejnym ciosem w potylicę widzów jest zakończenie z cyklu gainax ending, które, cóż, jest. Prawdę mówiąc cieszyłem się, że to już koniec. To był dla mnie najbardziej satysfakcjonujący moment V/H/S Viral, bo wreszcie mogłem w spokoju ducha oddać się niezbyt śmiesznym memom i zapomnieć o tym czymś zwanym dla niepoznaki filmem.
Niestety V/H/S Viral to chamski skok na kasę stworzony z myślą o widzach, którym spodobały się dwie poprzednie części serii. Każda z czterech przedstawionych historii prezentuje żenująco niski poziom. O ile jeden czy dwa złe segmenty mógłbym bez problemu przeżyć (zresztą przecież V/H/S oraz V/H/S 2 też miały bardzo słabe momenty), o tyle tak duża dawka badziewia stanowiła wręcz traumatyczne przeżycie. Trochę szkoda, że niezła seria horrorowych antologii skończyła się czymś tak słabym, ale cóż, tak już jest z kinem komercyjnym, że z żądzy zysku producenci bez odrobiny skrupułów wciskają wiernym fanom kina grozy gówno zawinięte w ozdobny papierek. W końcu fani i tak pójdą do kina, trochę jak w tym popularnym memie o najtwardszym elektoracie. Cóż, to zdecydowanie nie jest dobry czas na bycie miłośnikiem horrorów.
- oryginalny tytuł: V/H/S: Viral
- rok premiery: 2014
- gatunek: horror / antologia filmowa
- reżyserzy: Marcel Sarmiento, Gregg Bishop, Nacho Vigalondo, Aaron Moorhead, Justin Benson
- aktorzy: Emilia Ares, Patrick Lawrie, Justin Welborn, Gustavo Salmerón, Marian Álvarez
- moja ocena: 1/10
Doświadczony copywriter i dziennikarz, który pisał m.in. dla Wirtualnej Polski, Gier Online oraz Queer.pl. Obronił filmoznawczy licencjat, a obecnie kończy studia magisterskie na kierunku artes liberales na Uniwersytecie Warszawskim. Prowadzi serwis 500 Filmów od 2018 roku.