Fanem „Resident Evil” nie jestem. Gry to nie moja para kaloszy, a co do filmów – ot, kiedyś zobaczyłem całkiem klimatyczną jedynkę, a potem siłą rozpędu obejrzałem resztę serii. Gdy do kina wszedł „Ostatni rozdział”, uznałem, że warto się na niego wybrać. W końcu to zwieńczenie słabej, bo słabej, ale lubianej przeze mnie serii. Liczyłem na sporą dawkę głupoty, nieźle nakręcone sceny akcji oraz satysfakcjonujący, wyjaśniający wszystko finał. No i się przeliczyłem, a przy okazji okrutnie zawiodłem.
Nie dajcie się zwieść złemu opisowi na Filmwebie – celem Alice nie jest wcale zniszczenie Czerwonej Królowej, ba, ta ostatnia jest nawet cenną sojuszniczką protagonistki. A o co chodzi w fabule filmu? Stworzony przez korporację Umbrella wirus T opanował świat i zniszczył większość ludzkości, bla, bla bla, Alice musi zdobyć antidotum będące w rękach korporacji. „Resident Evil” od zawsze nie grzeszył spójnością czy sensem, ot zwykła zapchajdziura dla fajnych scen akcji, ale to, co scenarzysta osiągnął w „Ostatnim rozdziale”, przechodzi ludzkie pojęcie. Szósta część serii wypina się na pozostałe pięć, totalnie zmieniając zawarte w nich wydarzenia. Większość postaci z poprzednich odsłon odchodzi w niebyt (po prostu znikają, nie ma o nich nawet słowa!), właściwie zostają tylko Alice, mdła Clare i antagoniści.
Jak już wspomniałem, poziom absurdu przekracza wszelkie granice. Nie oczekiwałem jakichkolwiek przejawów inteligencji, ale czy dobry film akcji musi być głupszy od buta? W trakcie seansu mój mózg po prostu mnie bolał. Brak tu jakiegokolwiek realizmu, jakiejkolwiek logiki, jakiejkolwiek spójności między kolejnymi segmentami filmu. Zresztą, pal licho, że dziury fabularne są liczne i głębokie, ba, pal licho, że fabuła jest po prostu sprzeczna z poprzednimi częściami serii i skrajnie niedorzeczna. Przecież widz oczekuje dobrego mordobicia i dobrych efektów specjalnych. A te dostaliśmy, prawda?
Nie, nieprawda. Efekty specjalne są co najwyżej słabe. Ogień i wybuchy grzeszą brakiem realizmu (szczególnie w pewnej scenie w końcówce), rażą taniością. Są jakby żywcem wyciągnięte z jakiejś niezbyt dobrej gry komputerowej. By zamaskować brzydkie wypociny grafików komputerowych, autorzy filmu postanowili, że jakieś osiemdziesiąt procent scen akcji powinna się odgrywać w prawie całkowitej ciemności. Serio! Siedzi sobie zatem widz wygodnie na fotelu, ogląda „Ostatni Rozdział” i ni cholerę nie wie, co się dzieje na ekranie. Ot, zauważa jakieś kontury kształtów, szybki ruch, liczne zmiany perspektywy oraz cięcia. Co do tych ostatnich – montażysta zasłużył za nie na karę śmierci. Cięcia są po prostu nagminnie nadużywane. Strzelam, że występują średnio czterdzieści razy ma minutę, w niektórych momentach częściej. Czasem każdy cios czy choćby cholerne wyjęcie noża z pochwy to trzy lub cztery szybkie cięcia, nietrwające nawet trzech czwartych sekundy, dodatkowo okraszone zmianą perspektywy i planu. Wraz z wszechobecną ciemnością potęguje to chaos na ekranie i uniemożliwia jakiekolwiek wczucie się w film. Zresztą, od niektórych scen aż oczy bolą.
Aktorstwo jak to aktorstwo w „Resident Evil” – drewniane. Milla Jovovich w roli Alice jakoś daje radę, widać, że gra tę rolę na autopilocie, ale nie ma co liczyć na fajerwerki. Ot, większość czasu robi tę samą minę twardzielki, czasem uśmiechnie się smętnie do przeciwnika, tyle w temacie. Jej kumpela, Clare, tak samo jak Jovovich cierpi na syndrom braku mimiki. Po prostu jest i za wszechobecnym imperatywem narracyjnym spełnia swoją rolę w fabule. Iain Glen w roli głównego antagonisty to jakieś nieporozumienie. Koleś nie jest w stanie wydobyć ze swojej postaci żadnych emocji czy zbudować choćby szczątkowego napięcia. Inna sprawa, że scenariusz totalnie kuleje, a jego postać jest słabo napisana, więc nawet dobry aktor nic by tu nie zmienił.
Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że widz zostaje po seansie z poczuciem zawodu. Miliony dziur fabularnych oraz zwykłych sprzeczności z poprzednimi częściami pod koniec seansu procentują, by utworzyć jeszcze większy stek bzdur nazwany dla niepoznaki zakończeniem. Oglądając ostatnie minuty filmu miałem ochotę wyjść z sali kinowej i posłuchać jakiejś relaksującej muzyki. Mój mózg prawie wyparował od natłoku idiotyzmów, a szkoda by go było. Może mi się jeszcze w życiu przydać.
Choć poprzednie części serii (poza jedynką) były dość słabe, nie spodziewałem się, że zakończenie serii okaże się straszliwą arcyszmirą. Nic w tym filmie nie jest takie, jakie być powinno. Nawet muzyka jest mdła i nieciekawa! Jedyne, za co mogę pochwalić autorów filmu, to piękne ujęcia zniszczonego Waszyngtonu. Te zaiste się im udały. Szkoda tylko, że wzmagają one mój gniew – pod koniec piątki w Waszyngtonie działy się bardzo ważne rzeczy, które zostały w szóstce (wbrew zapowiedziom!) absolutnie pominięte. Seria Resident Evil zdecydowanie zasłużyła na znacznie lepsze zakończenie.
- oryginalny tytuł: Resident Evil: The Final Chapter
- data premiery: 2016
- gatunek: horror / thriller
- reżyseria: Paul W.S. Anderson
- scenariusz: Paul W.S. Anderson
- aktorzy: Milla Jovovich, Iain Glen, Ali Larter, Shawn Roberts
- moja ocena: 1/10
Doświadczony copywriter i dziennikarz, który pisał m.in. dla Wirtualnej Polski, Gier Online oraz Queer.pl. Obronił filmoznawczy licencjat, a obecnie kończy studia magisterskie na kierunku artes liberales na Uniwersytecie Warszawskim. Prowadzi serwis 500 Filmów od 2018 roku.