Missisipi w ogniu (1988) to kino w starym, dobrym stylu

Reklama

Amerykański stan Missisipi to prawdziwe zadupie. Najniższe PKB per capita (niecałe 32 tys. dolarów w porównaniu do średniej USA – 50 tys.), brak większych miast i niezbyt chwalebna historia obfitująca w brutalne działania Ku Klux Klanu oraz liczne morderstwa dokonywane w imię nienawiści. Ach, jeszcze jedna, istotna sprawa – aż 37,3% populacji stanu jest czarnoskóra, co stanowi największy odsetek wśród stanów USA. Gdy połączyć to z mentalnością głębokiego południa, otrzymujemy idealny temat na film.

Amerykański plakat filmu Missisipi w ogniu (1988)
Plakat filmu

Zresztą reżyser “Missisipi w ogniu”, Alan Parker, nie musiał się nawet zbytnio wysilać. Główną osią fabuły jest zaginięcie trzech działaczy ruchu na rzecz obrony praw obywatelskich, którzy przyjechali do Missisipi z Chicago by krzewić świadomość prawną wśród lokalnej, murzyńskiej społeczności. A że aktywiści zaginęli i nigdy nie wrócili na północ, FBI wysyła na miejsce dwóch agentów – doświadczonego wyjadacza Andersona oraz młodego Warda. Federalni szybko orientują się, że miejscowa policja i mieszkańcy miasteczka mają coś na sumieniu, a sprawa zaginięcia działaczy zaczyna się komplikować.

Parker zabrał się za temat trudny i kontrowersyjny, szczególnie pod koniec lat 80. Paradoksalnie, pomimo iż film był krytykowany przez obie strony barykady, uważam, że “Missisipi w ogniu” całkiem obiektywnie przedstawia południowy, amerykański rasizm. Reżyser nie zajmuje się tutaj wyjaśnianiem przyczyn dziejących się w Missisipi zjawisk, natomiast z pieczołowitością, w surowej formie przedstawia ich skutki. Toczące się śledztwo, choć pozornie znajduje się na pierwszym planie, jest dla Parkera pretekstem do wgłębienia się w białą społeczność miasteczka, skupioną wokół lokalnej policji, burmistrza i Ku Klux Klanu. W kontrze do tego poznajemy, choć mniej dokładnie, miejscową czarnoskórą populację, która mieszka w ogromnej biedzie.

I właśnie tło całej historii oraz obraz społeczny stanu Missisipi to najlepsza część filmu. Naturalistycznie przedstawione sceny przemocy, choć mają w sobie coś z hollywoodzkiej przesady, oddziałują na wyobraźnię i poruszają. Parker nie może powstrzymać się w niektórych miejscach od swojego komentarza, wkładanego w usta agenta specjalnego Warda. Na szczęście jednak reżyserowi udało się uniknąć mdłego moralizatorstwa i oczywistych stwierdzeń, dzięki czemu “Missisipi w ogniu” dla niektórych będzie traumatycznym seansem. Okropieństwa, jakie z czystej nienawiści jest w stanie wyrządzić człowiek drugiemu człowiekowi, budzą obrzydzenie, które wzmaga jedynie dość pesymistyczne zakończenie całej historii.

Reklama

Traci w tym wszystkim trochę główny wątek śledztwa, który w kilku kluczowych momentach spychany był na drugi plan. I o ile Hackman od pierwszej sekundy na scenie aż do napisów końcowych daje niewiarygodny popis swoich zdolności aktorskich, czym kradnie cały film, o tyle przyćmił on swoją rolą pozostałych aktorów. Szczególnie słabo wypadł Willem Dafoe, którego postać jest bezbarwna i nijaka, sprowadzona do pełnego ideałów, młodego agenta o sztywnym podejściu do paragrafów. Agent Ward ma w sobie charyzmę, ale blaknie ona w cieniu swojego bardziej doświadczonego kolegi. Sztucznie przez to wypadł także konflikt pomiędzy oboma agentami, brak w nim napięcia i sensu.

Świetny występ Hackmana przyćmił również nieco drugi plan. Frances McDormand w roli południowej kobiety udowadnia, że dobrze radzi sobie w drugoplanowych rolach. Jej przemiana jednak była zbyt szybka i, zdawać by się mogło, płynąca nie z serca, a z imperatywu narracyjnego. Doskonałą robotę robią natomiast aktorzy grający miejscowych policjantów i członków KKK. Już od pierwszych minut z ich twarzy da się wyczytać wszechobecną nienawiść. Zresztą kilku z pobocznych aktorów miało później ciekawe i nieoczywiste role – znajdziemy tutaj chociażby późniejszego odtwórcę Jigsawa z “Piły”, czy aktora grającego Merle’a Dixona z “The Walking Dead”.

Na pochwałę zasługuje także piękna strona audiowizualna, na czele z cudownymi zdjęciami autorstwa Petera Biziou’a, za które zresztą otrzymał on Oscara. Dużo mamy tutaj ujęć stabilnych, ze stojącej kamery. Parker przedstawia w ten sposób głównie sceny przemocy, co dodaje im surowości i wydźwięku. Strzałem w dziesiątkę okazało się posługiwanie się śpiewami charakterystycznymi dla czarnych protestantów – reżyser zestawiał sceny śpiewających Murzynów z rasistowskimi atakami członków KKK. Tworzyło to ciekawy kontrast, a przy okazji zaznaczało religijną hipokryzję białych rasistów. W ogóle religia jako taka stanowi dla Parkera sposób wyrażania pewnych treści – KKK, krzyczący o dominacji protestantyzmu, pali protestanckie przecież kościoły Murzynów… Ot, taka hipokryzja.

“Missisipi w ogniu” to solidny film, wiarygodnie zarysowujący konflikty rasowe na głębokim, amerykańskim południu. Jest przejmujący, szczególnie zważywszy na to, że fabułę napisano na podstawie prawdziwej historii. W dziele Parkera brakuje choćby i dwóch zdań na temat przyczyn gorejącego w Missisipi konfliktu, a najsłabszym elementem filmu jest, paradoksalnie, jego główny wątek i niezbyt ciekawe, operujące kliszami śledztwo. “Missisipi w ogniu” warto jednak zobaczyć, szczególnie ze względu na fenomenalną rolę Hackmana, którego chwaliłem już w recenzji filmu “Skok”, a także ze względu na klimat amerykańskiej, podupadającej prowincji.

  • oryginalny tytuł: Mississippi Burning
  • data premiery: 1988
  • gatunek: dramat / thriller
  • reżyseria: Alan Parker
  • scenariusz: Chris Gerolmo
  • aktorzy: Gene Hackman, Willem Dafoe, Frances McDormand, Michael Rooker, Brad Dourif
  • moja ocena: 8/10
Reklama

Napisz komentarz

By korzystać ze strony, zaakceptuj ciasteczka. Więcej informacji

Strona korzysta z ciasteczek (głównie Google Analytics) w celu zapewnienia jak najlepszej technicznej jakości usług. Ciasteczka są niezbędne do prawidłowego funkcjonowania strony, dlatego prosimy cię o zaakceptowanie naszej polityki.

Zamknij