Napisałem już sto trzydzieści jeden recenzji filmów i dopiero przy sto trzydziestej drugiej zaczynam żałować, że nie nadaję moim tekstom tytułów. Cóż, taką przyjąłem konwencję i wypada się jej trzymać, ale zdradzę wam, że gdyby istniała alternatywna rzeczywistość, w której pozwoliłbym sobie na nieco więcej swobody twórczej, to tytuł tego tekstu mógłby brzmieć mniej więcej tak: “Oto dobry duch, bruh”. Zabawne, prawda?
Dobra, koniec żartów, przejdźmy wreszcie do recenzji Co widać i słychać. Pod względem gatunkowym film jest horrorem, a przynajmniej nominalnie, bo tak naprawdę sprawa jest trochę bardziej skomplikowana – ale o tym później. Za scenariusz i reżyserię odpowiada duet mało znanych, umiarkowanie doświadczonych twórców, Shari Springer Berman oraz Robert Pulcini (prywatnie mąż i żona). Fabuła jest w zasadzie banalnie prosta – mamy parkę artystów z dzieckiem, których małżeństwo istnieje głównie na papierze. On dostaje pracę jako wykładowca uniwersytecki na głębokiej prowincji, a ona rezygnuje dla niego z dotychczasowej kariery. Okazuje się jednak, że ich nowy dom jest nawiedzony, z czym wiąże się pewna nieprzyjemna historia… A właściwie aż dwie nieprzyjemne historie, by być precyzyjnym. Oczywiście obecność duchów w domu nie jest niczym przyjemnym, a już szczególnie w horrorze, także dalszego przebiegu fabuły można się domyślić. Choć czy aby na pewno?
Prawdę mówiąc wcale nie jest to aż takie łatwe, jak mogłoby się wydawać. Rzecz w tym, że Co widać i słychać nie jest tak naprawdę horrorem, a dramatem rodzinnym o feministycznym przesłaniu. Jasne, reżyserzy flirtują z konwencją kina grozy, ale nigdy nie przekraczają tej cienkiej linii stanowiącej granicę pomiędzy budowaniem historii przy pomocy elementów paranormalnych, a wykorzystywaniem ich do straszenia widza. O tym, że dom jest nawiedzony wiadomo już właściwie od samego początku – Berman i Pulcini zaznaczają to poprzez obecność mocno wyświechtanych kliszy w rodzaju ruszających się przedmiotów czy, cóż, bezpośrednio pokazanych duchów na obrzeżach kadrów. Zabieg ten ma za zadanie powolne budowanie historii, choć muszę przyznać, że reżyserom zabrakło tutaj odrobiny wyczucia, a niektóre momenty w filmie są zwyczajnie zbyt przesadzone, nadmiernie epatujące dosłownością, przez co ulatuje nutka tajemnicy, jakże potrzebnej przy horrorach nastawionych na klimat.
Wydaje mi się, że z założenia Co widać i słychać miało być filmem ambitnym i wielowarstwowym. Świadczy o tym konsekwentne budowanie drugiego dna przez wątek paranormalny, łączący się na końcu z wątkami pobocznymi. Reżyserki duet zdecydował się na rozpoczęcie filmu od dość wyświechtanego in medias res, będącego w istocie ciekawą klamrą kompozycyjną wskazującą na metafizyczną oś fabularną, czyli specyficznie rozumianą koncepcję łączności pomiędzy światem żywych i umarłych. Nie chcę wam zdradzić zakończenia filmu, ale osobiście czułem po nim niedosyt. Przypomniał mi się finał Domu, który zbudował Jack (2018, reż. Lars von Trier), który w podobny sposób podszedł do kwestii metafizycznych. Co widać i słychać robi to subtelniej (w końcu von Triera trudno jest przebić…), ale wciąż uważam, że finał nie pasuje do całości fabuły.
Skupmy się teraz na kwestii relacji pomiędzy bohaterami, bo są one warte uwagi. Z jednej strony film pokazuje nam Catherine, ambitną kobietę, która poświęciła wszystko dla męża i nie odnajduje się w nowym miejscu, zaś z drugiej strony mamy George’a, czyli egocentrycznego gbura mającego sporo za uszami. Nie muszę chyba zdradzać, kto z dwójki bohaterów jest postacią pozytywną, a kto tym złym odpowiedzialnym za stopniowy rozpad związku. Jasny podział na biel oraz czerń jest spójny z wątkami metafizycznymi i wprowadza do filmu feministyczne przesłanie. To znamienne, że w Co widać i słychać duże znaczenie ma kobieca duchowość i wrażliwość, tak kluczowa dla wątku paranormalnego. Niestety kwestie te są jedynie zaakcentowane, co w ostatecznym rozrachunku stanowi dużą wadę – wielu widzów może zwyczajnie ich nie dostrzec.
Zatrzymajmy się na chwilę przy aktorach. Przede wszystkim chciałbym pochwalić Amandę Seyfried oraz Jamesa Nortona – udało im się wykreować ciekawe role i w wiarygodny sposób ukazać rozpad związku i dynamikę tych zmian w relacjach ich postaci. Co bardziej wybredny krytyk mógłby zauważyć, że Seyfried gra jedną, tą samą miną, a Norton nieco przesadza z ekspresją, ale to mało znaczące detale. Drugi plan też spisał się nieźle, za wyjątkiem nijakiej Natalii Dyer oraz Alexa Neustaedtera, który urwał się chyba z księżyca. Niestety Co widać i słychać cierpi na syndrom zbyt wielu wątków i zbyt wielu bohaterów, przez co łatwo zgubić się w nadmiarze postaci. To duży problem, który odrywa widza od głównego tematu filmu, przez co fabularna wolta w końcówce nie wybrzmiewa aż tak, jak powinna.
Na sam koniec – dwa słowa o kwestiach technicznych. Duet reżyserów często sięga po sztuczki znane z horrorów, ale na szczęście zachowuje w tym balans i nie przekracza tej jakże cienkiej granicy przesady. Dużo tutaj zabaw z ujęciami i sposobami kadrowania, co wprowadza do filmu atmosferę inności i stanowi miłe urozmaicenie przy powolnym tempie akcji. Efekty specjalne są niezłe, szczególnie w końcówce, a muzyka, cóż, jest. Co istotne, Co widać i słychać jest wystarczająco klimatyczny, bo powolne tempo rozwoju akcji było czymś przyjemnym, a nie męczącym. To kluczowe dla wszystkich slow burnerów, które nie chcą znęcać się nad widzem. Na szczęście Barman i Pulcini nie są sadystami i dbają o to, by seans był interesujący nie tylko fabularnie, ale też audiowizualnie. W końcu film trafił na Netflixa, a utrzymanie uwagi widza przed komputerem jest znacznie trudniejsze niż w kinie.
Co widać i słychać to dość udane połączenie horroru i dramatu. Typowy repertuar sztuczek znanych z kina grozy ma na celu podbudowanie wątku paranormalnego, który prowadzi widzów do ciekawej, metafizycznej klamry z feministycznym morałem. Jasne, film ma parę wad i sporo słabszych momentów, a powolne tempo akcji znudzi tych mniej cierpliwych widzów, ale miłośnicy slow burnerów powinni być zadowoleni. Trochę szkoda, że wątek paranormalny został potraktowany po macoszemu, ale przynajmniej dzięki temu Co widać i słychać nie jest kolejnym schematycznym filmem o nawiedzonym domu, a mieszanką dwóch gatunków, która świadomie przełamuje kilka schematów i prowadzi do nieudanego co prawda, ale przynajmniej niespodziewanego finału.
- oryginalny tytuł: Things Heard & Seen
- data premiery: 2021
- gatunek: horror
- reżyseria: Shari Berman, Robert Pulcini
- scenariusz: Shari Berman, Robert Pulcini
- aktorzy: Amanda Seyfried, James Norton, Natalia Dyer, Rhea Seehorn, Alex Neustaedter, F. Murray Abraham
- moja ocena: 7/10
Doświadczony copywriter i dziennikarz, który pisał m.in. dla Wirtualnej Polski, Gier Online oraz Queer.pl. Obronił filmoznawczy licencjat, a obecnie kończy studia magisterskie na kierunku artes liberales na Uniwersytecie Warszawskim. Prowadzi serwis 500 Filmów od 2018 roku.