Dlaczego ostatnimi czasy jesteśmy zasypywani dziesiątkami kolejnych remake’ów starych filmów czy adaptacji równie starych książek? Cóż, powód jest prosty – pieniądze. Najłatwiej jest sprzedać jest coś, co potencjalny widz już zna. Wiecie, smutni panowie w garniturach w korporacji liczą bilans przychodów i kosztów, po czym wychodzi im na to, że prawie wszystko, co stworzył Stephen King to szkatułka bez dna wypełniona złotem. A że akurat ową korporacją jest Paramount, a nie firma produkująca naczynia, to zamiast limitowanego kubka z Pennywisem wygłaszającym motywacyjne cytaty dostajemy kolejną adaptację “Smętarza dla zwierzaków”. Adaptację dość mierną, dodajmy.
Jeżeli widzieliście zwiastun i nie czytaliście wcześniej książek, to macie poważny problem. I mówię teraz szczerze, bowiem dzieło duetu reżyserskiego Kolsch-Widmyer to jeden z tych filmów, w których trailer zdradza sto procent fabuły. A historia, przyznacie, ma pewien potencjał. Otóż, jak to u Kinga bywa, szczęśliwa amerykańska rodzinka Creedów przeprowadza się na wieś do stanu Maine. Głowa rodziny, Louis, jest lekarzem na miejscowym uniwersytecie. Ich posiadłość leży przy ruchliwej drodze i jest ogromna, składa się ze starego domu oraz przepastnych terenów leśnych, na których leży tajemniczy smętarz dla zwierzaków. Ach, przy okazji twardo stąpający dotąd po ziemi Louis po smutnej tragedii na uczelni zaczyna widzieć dziwne rzeczy.
Pierwotnej adaptacji z 1989 roku nie oglądałem, choć podobno była niezłym, nieco kiczowatym filmem, a sam King zagrał tam epizodyczną rolę. Jak już natomiast wspomniałem, książkowy oryginał czytałem niespełna rok temu i zrobił on na mnie dość spore wrażenie. Powieść rozkręcała się powoli, od razu czarując czytelnika klimatem, by w końcówce narzucić wysokie tempo, które zszokuje czytelnika. W filmie natomiast jest zupełnie na odwrót. Początek “Smętarza dla zwierzaków” jest dość spokojny, niespieszny. Kolsch i Widmyer całkiem sprawnie budują klimat, w czym pomagają im piękne krajobrazy Nowej Anglii. Reżyserom udało się mnie kupić po pierwszych dwudziestu minutach. A później, niestety, film się posypał.
W momencie, w którym twórcy odkryli fabularne karty, “Smętarz dla zwierzaków” wrzucił absurdalnie ekspresowe tempo wydarzeń. W pierwszej części filmu reżyserzy chociaż starali się budować psychologiczny portret rodziny Creedów i ich sąsiada Juda. Dość szybko jednak postanowili porzucić to wszystko na rzecz typowych dla gatunku jumpscare’ów. Horrorowa rekwizytornia Kolscha i Widmyera jest dość uboga, w głównej mierze sprowadza się ona do wyświechtanych już masek czy dziecięcych ubranek, które budzić mają przerażenie. Brak tutaj jakichkolwiek aspiracji artystycznych, a przecież wyśmienity materiał wyjściowy aż się prosił o odrobinę ambicji. “Smętarz dla zwierzaków” to film bezpieczny, przez co, niestety, bardzo nijaki.
Ciężko oczywiście odmówić reżyserom sprawności w operowaniu napięciem. Niektóre sceny faktycznie wbijają w fotel, głównie poprzez niezłą warstwę techniczną filmu. Szczególnie dobrze ograne jest wnętrze posiadłości Creedów, stojąca za kamerą Laurie Rose dała radę wydobyć z budynku duża dozę grozy. Niestety sceny dziejące się na tytułowym smętarzu i w otaczającym go lesie zostały skatowane przez nadużywanie szarego filtra. W zamyśle miało to pokazać posępność okolicy domu Creedów, w praktyce zaś wygląda to koszmarnie. Dość nijaka, choć poprawna, jest także muzyka. No, może poza wyjątkowo bezpłciową piosenką lecącą przy napisach końcowych. Na szczęście sceny po napisach nie ma, więc mogłem szybko ewakuować się z sali kinowej.
Film ratują aktorzy, którzy grają solidnie. Skutecznie wykorzystują bardzo ograniczone możliwości i z przeciętnego scenariusza kreują postacie z krwi i kości. A, pamiętajmy, były to trudne role, które wymagały doskonałego sportretowania smutku i radości, na dodatek w niejednoznaczny sposób. Nie razi nawet radzi Jason Clarke, aktor na ogół dość drewniany i nieporadny, tutaj na szczęście wypadł naturalnie. Jak już wspominałem, przez absurdalne tempo filmu, skutkujące skondensowaniem i wycięciem wielu istotnych wątków z książki, postacie tracą psychologiczne prawdopodobieństwo, tak charakterystyczne dla prozy Kinga. Szczególnie irytujące jest to, co scenarzyści zrobili z postacią Juda Crandalla, który był istotną dla książki postacią, a w filmie pełni mało ważną funkcję. W ogóle dużo tutaj zmian fabularnych, których zasadność jest dość wątpliwa. No ale cóż zrobić, twórcy mieli stworzyć sprzedający się produkt, a nie dobrą adaptację książki.
“Smętarz dla zwierzaków” mógł być świetnym i niepokojącym filmem, które zgromadziłoby nasze lęki dotyczące śmierci i spraw ostatecznych, doskonale zarysowane w książkowym oryginale Kinga, a następnie stworzyłoby z nich ponurą, klimatyczną historię. Niestety jednak dzieło duetu Kolsch-Widmyer to cyniczny, pozbawiony ambicji artystycznych produkt, który odcina kupony od popularności mistrza horrorów. O ile film jest zrobiony poprawnie od strony technicznej, a miłośnicy horrorów bez wątpienia w kilku momentach solidnie się wystraszą, o tyle z ekranu w głównej mierze w niemym geście zrezygnowania krzyczy niewykorzystany potencjał.
- oryginalny tytuł: Pet Sematary
- data premiery: 2019
- gatunek: horror
- reżyseria: Kevin Kolsch, Dennis Widmyer
- scenariusz: Jeff Buhler
- aktorzy: Jason Clarke, Amy Seimetz, John Lithgow, Jeté Laurence
- moja ocena: 5/10
Doświadczony copywriter i dziennikarz, który pisał m.in. dla Wirtualnej Polski, Gier Online oraz Queer.pl. Obronił filmoznawczy licencjat, a obecnie kończy studia magisterskie na kierunku artes liberales na Uniwersytecie Warszawskim. Prowadzi serwis 500 Filmów od 2018 roku.