Decyzje kierownictwa Disney’a czasami stanowią dla mnie zagadkę. Ta ogromna korporacja zdołała przez ostatnie lata wypracować pozycję hegemona na amerykańskim i światowym rynku kinowym. Nie ma co się temu dziwić, wszak produkcje sygnowane logo z zamkiem dzięki ogromnym budżetom i zatrudnieniu najlepszych twórców w branży osiągają spore sukcesy artystyczne i komercyjne. Z jednym, niezrozumiałym przeze mnie wyjątkiem – trzecią już trylogią z uniwersum Gwiezdnych Wojen. Decydenci Disney’a z dziwnym, perwersyjnym wręcz upodobaniem wciąż zatrudniają coraz to gorszych scenarzystów, ciągnących serię w otchłań. I tak po dość przeciętnym Przebudzeniu mocy do kin wypuszczono Ostatniego Jedi, czyli pełen absurdów koszmarek sygnowany nazwiskiem Riana Johnsona. Czy wyreżyserowana przez J.J. Abramsa ostatnia część najnowszej trylogii uniknęła losu poprzednika i godnie zamknęła sagę Gwiezdnych Wojen?
Nie. Ta lakoniczna odpowiedź najlepiej podsumowuje Skywalkera. Odrodzenie, bowiem unika zagłębiania się w fabułę filmu. A ta, nie oszukujmy się, wprost wypełniona jest idiotyzmami i głupotami. Z recenzenckiego obowiązku streszczę ją jednym zdaniem: Palpatine wraca z genialnym głupim planem przejęcia świata, w czym pomóc ma mu Kylo Ren, ale na szczęście naprzeciw nim staje chwacki Ruch Oporu na czele z Mary Sue Rey. Co z tego wszystkiego wyniknie? Komedia absurdu nieświadoma swoich pastiszowych elementów.
I tak, zdaję sobie sprawę z tego, że Abrams miał niełatwe zadanie. Beznadziejny Ostatni Jedi okazał się dla serii fabularną stajnią Augiasza – w czeluściach niezrozumiałych fabularnych decyzji oraz wprowadzanych bez ładu wątków Johnson nie tylko zatrzymał jakikolwiek rozwój postaci, ale przede wszystkim zgubił ducha całej sagi. Niestety Abramsowi nie udało się owego ducha odnaleźć. Już na samym początku Skywalkera. Odrodzenie wydarzenia z poprzedniej części zostają wyrzucone w fabularny niebyt. I tak niczym wieża w Jendze zburzona zostaje spójność trylogii, a w jej gruzach nikną również nadzieje na satysfakcjonujące zakończenie. Abrams zresztą idzie krok dalej i co jakiś czas wbija mało subtelne pinezki w Ostatniego Jedi. Ja rozumiem chęć odcięcia się od filmu Johnsona, ale psuje to wczucie w historię.
Zresztą ostatecznie i tak nie ma to większego znaczenia, bowiem Skywalker. Odrodzenie wyzuty jest z jakichkolwiek emocji. To zaskakująco pusty i sterylny film, pozbawiony dramatyzmu i napięcia. Coś bardzo złego zadziało się na stole montażowym, przez co historia pędzi przed siebie w zastraszającym tempie, nie pozostawiwszy nawet odrobiny miejsca na wybrzmienie ważnych dla fabuły momentów. Nie da się skutecznie zbudować emocjonalnych scen gdy scenariusz ciągle zmienia miejsce akcji i chaotycznie skacze po kolejnych wątkach. Chcąc zapewnić widzom odrobinę przeżyć reżyser bez odrobiny subtelności macha postaciami z oryginalnej trylogii jak czerwoną chorągiewką, każąc przejmować się ich losem. Niestety zabieg ten zwyczajnie nie działa, głównie dlatego, że jej nadużywany, a przecież nie da się ciągle budować emocji na tęsknocie za Hanem Solo, Luke’em Skywalkerem i pozostałymi bohaterami. I tak przy entym już instrumentalnym wykorzystaniu kolejnego z bohaterów oryginalnej trylogii zbierało mi się na mdłości.
Irytowały idiotyczne twisty fabularne, których jedynym zadaniem było zaskoczenie i zszokowanie widza. Próżno szukać w nich sensu, a sposób ich wykorzystania przez reżysera (wątek Chewie!!!) razi zwyczajnym niechlujstwem przy pisaniu scenariusza. Denerwuje także nagromadzenie licznych nieporadnie użytych schematów fabularnych. Polecam szczególnie zwrócić uwagę na absurd… cóż, praktycznie wszystkiego. Najbardziej irytują liczne sceny, które de facto nie mają żadnej konkretnej funkcji – ani nie rozwijają głównych postaci, ani nie pogłębiają opowiadanej historii. Warto także zwrócić uwagę na idiotyczny wątek Palpatine’a. Kreowany jest on tutaj na jakiegoś genialnego manipulatora, ale wystarczą dwie sekundy namysłu, żeby zauważyć, że jego “genialny” plan jest funta kłaków niewart. Polecam szczególnie zastanowić się nad flotą Imperatora i zadać sobie kilka pytań (spokojnie, to nie spoiler, a informacje z pierwszych trzech minut filmu). Jakim cudem Palpatine zbudował ogromną flotę na tajemnej, ukrytej planecie Sithów i utrzymał to wszystko w tajemnicy? I skąd, do diabła, znalazły się miliony wytrenowanych załóg do obsadzenia okrętów? Takie pytania można mnożyć w nieskończoność. I tak, zdaję sobie sprawę z tego, że każdy duży blockbuster ma dziury fabularne. Jest jednak pewien limit, po przekroczeniu którego nadmiar idiotyzmów i absurdów zwyczajnie zaczyna przeszkadzać, a tych w Skywalkerze. Odrodzeniu jest zdecydowanie zbyt dużo.
Fabułę filmu stworzono na schemacie liniowego, źle napisanego konspektu sesji RPG. I tak mamy typowe wyzwania z cyklu “znajdź X, który doprowadzi cię do Y, dzięki któremu trafisz do Z” itd. Tak skonstruowana historia eksponuje największą wadę dzieła Abramsa – beznadziejne, absolutnie niewiarygodne postacie. Niestety Rey ani trochę się nie zmienia. To wciąż ta sama irytująca Mary Sue. Każdy z problem rozwiązuje bez odrobiny wysiłku. Wszyscy pozostali bohaterowie regularnie komplementują jej nieskazitelną niesamowitość, a napotykani po drodze przeciwnicy nie tylko zostają przez nią bez problemu pokonani, ale wręcz zaczynają bohaterce pomagać. Rey nie ma choć jednej negatywnej cechy charakteru, która pozwoliłaby choć trochę urzeczywistnić tę postać. Niestety jednak Rey jest idealna, dlatego pewne, hm, wątpliwości, jakich doznaje w zakończeniu po prostu wypadają niewiarygodnie. Ot, tak się kończy realizowanie mokrych snów niekompetentnych scenarzystów. Nie pomaga też w tym wszystkim beznadziejna gra Daisy Ridley, której poziom ekspresji kojarzy się raczej ze szkolnymi jasełkami, a nie z ogromnym blockbusterem. Aktorka nie jest w stanie oddać jakichkolwiek emocji, a szczególnie źle wypada jej mimika.
O dziwo, szwankuje także Kylo Ren, żelazny filar poprzednich części. Niestety bardzo dobry Adam Driver nie dostał wystarczająco miejsca do rozwinięcia swojej postaci, przez co w zakończeniu jego gra razi sztucznością. Zresztą nie ma co się oszukiwać – to właśnie idiotyczny finał położył nie tylko wątek Rey i Kylo Rena, ale przede wszystkim cały film. Jest on przeładowany absurdem, a w efekcie zwyczajnie zabawny. Ot, wypisz wymaluj zakończenie hipotetycznej drugiej części Kosmicznych jaj… Abrams wyrzucił pozostałe postacie na dalszy plan, przez co nijaki Finn, wprowadzona bez sensu Rose czy nieporadnie szelmowski Poe zostają zmarginalizowani, a ich wątki tracą znaczenie fabularne. Rozumiem ograniczenia związane z metrażem, ale do diabła, żeby wyrzucać ich wszystkich na fabularny śmietnik? Skoro tak, to po co w ogóle wprowadzać te postacie? C3PO sprowadzony zostaje do roli elementu komicznego, a zaliczający krótki występ Lando pojawia się z gracją pijanego wujka na weselu, burząc legendę swojej postaci. Masakra!
Bez wątpienia najlepszym elementem Skywalkera. Odrodzenia jest strona techniczna filmu. Efekty specjalne, jak zwykle zresztą, stoją na bardzo wysokim poziomie. Niestety Abrams nie był w stanie ich wystarczająco wykorzystać. Scen akcji jest niewiele, a jedynie dwie z nich zrealizowano z odpowiednim rozmachem. Rozczarowuje szczególnie bardzo słaby finał, w którym na wierzch wychodzą nie tylko fabularne (rozwiązanie wątku rycerzy Ren to kpina), ale i techniczne słabości. W zakończeniu zabrakło nie tylko rozmachu, ale i odrobiny umiaru. Skywalker. Odrodzenie choruje na syndrom Władcy pierścieni – końcówka jest rozwleczona, co w połączeniu z absolutnym brakiem emocji jedynie dodatkowo irytuje. Co zaskakujące, nie wyróżniała się muzyka. Ta co prawda wciąż stoi na wysokim poziomie, ale było jej na tyle niewiele, że nie dała rady zamaskować niedostatków filmu. Niestety tym razem Abrams nie wykorzystał w pełni talentu Johna Williamsa – a szkoda.
Prawdę mówiąc bałem się tego filmu, zresztą słusznie, jak się okazało. Skywalker. Odrodzenie jest jak nieślubne dziecko Kosmicznych jaj Mela Brooksa oraz słabych fanfików publikowanych na anonimowych, internetowych blogach. Scenariusz to pełna absurdu abominacja i kpina z inteligencji widzów, gra aktorów i jakość reżyserii pozostawiają wiele do życzenia, zawodzi nawet część scen akcji. Straszliwie zawiodłem się na dziewiątej części Gwiezdnych Wojen, a przez seans przebrnąłem jedynie dzięki dobrym efektom specjalnym i salwom śmiechu zafundowanym przez fabularne głupotki. Jakaś część mnie przed seansem wierzyła w to, że Abrams godnie zakończy sagę… Niestety, jak się okazało, nadzieja jest matką głupich.
- oryginalny tytuł: Star Wars: The Rise of Skywalker
- data premiery: 2019
- gatunek: SF
- reżyseria: J.J. Abrams
- scenariusz: J.J. Abrams, Chris Terrio
- aktorzy: Adam Driver, Daisy Ridley, John Boyega, Oscar Isaac, Mark Hamill
- moja ocena: 2/10
Doświadczony copywriter i dziennikarz, który pisał m.in. dla Wirtualnej Polski, Gier Online oraz Queer.pl. Obronił filmoznawczy licencjat, a obecnie kończy studia magisterskie na kierunku artes liberales na Uniwersytecie Warszawskim. Prowadzi serwis 500 Filmów od 2018 roku.