Raz na jakiś czas fajnie jest włączyć jakiś monster movie i napawać się pojedynkami majestatycznych stworów o gargantuicznych rozmiarach, niszczących miasta takie jak Tokio, Nowy Jork czy San Francisco, które przedstawione są raczej jak kolonie miniaturowych termitów, a nie tętniące życiem, pełne ludzi metropolie. A “Godzilla” to już w ogóle inna bajka, bo w przeciwieństwie do takiego “Pacific Rim”, tytułowy potwór jest przy okazji ikoną japońskiej kultury popularnej i stanowi ciekawy obiekt analiz dla kulturoznawców, głównie jako relikt strachu przed atomem i radioaktywnością wywołanego przez wydarzenia z Hiroshimy i Nagasaki.
No, ale dosyć tego gadania, czas przejść do rozwałki. A tej tutaj dużo, choć, de facto, tytułowa Godzilla na ekranie gości rzadko. Wręcz zaskakująco rzadko. Głównym bohaterem filmu jest Ford Brody, porucznik US Navy. Wiecie, to ten typ bohatera idealnie skrojonego pod gusta hamburgerożerców – ot, ma kochającą żonę i syna, poczucie obowiązku wobec ojczyzny i lekko świrniętego ojca, który uważa, że pewna katastrofa w pewnej elektrowni atomowej (w której to katastrofie, dodajmy, zginęła matka Brody’ego) nie była dziełem przypadku. Cóż, wróżbita Maciej nie jest chyba potrzebny do tego, żeby przewidzieć, co dzieje się dalej…
Problem w tym, że Brody to po prostu nijaki protagonista. Jest zbyt idealny, zresztą widz ma zbyt mało czasu, by się z nim zżyć. Ot, pan porucznik biega sobie wte i wewte, cudem unikając śmierci, ale summa summarum prowadzi to donikąd. Ba, jako że w “Godzilli” żołnierzy biegających wte i wewte są setki, czasami Brody po prostu znikał w tłumie wojskowych w mundurach. Co zrobić, po prostu niczym się chłop nie wyróżniał. Zresztą nie pomogła w tym wszystkim gra Aarona Taylora-Johnsona, którego mimika w wielu scenach przypominała wyzutą z emocji Deskę (na zdjęciu po lewej).
Zdecydowanie większy potencjał miał wątek ojca Brody’ego. Wiecie, lekko szalony, zniszczony przez życie geniusz, któremu wydaje się, że ma silne dowody na rządowy spisek. To miało potencjał! Niestety twórcy potraktowali tę postać bardzo instrumentalnie, co zepsuło efekt. Szkoda! Swoją drogą, w tego typu filmach za każdym razem dziwi mnie idiotyczne zachowanie Super Tajnej Organizacji, która w przypadku “Godzilli” popisała się serią błędów i wypaczeń, którym mógłby zapobiec nawet średnio rozgarnięty dwunastolatek. Ciekawe jak wygląda nabór na CEO takich organizacji, bo testów na inteligencję to raczej nie przeprowadzają… Ach, jeszcze jedna rzecz – wątek rodziny głównego bohatera wręcz ocieka sztampą. Jego żona, Elle, pracuje jako pielęgniarka w szpitalu w San Francisco. Cóż, nie muszę chyba dodawać, że zupełnie przypadkowo Godzilla i reszta potwornej ferajny kierują się właśnie do tego miasta? Co za przypadek!
Dobra, dobra, odhaczyłem narzekanie na idiotyczną w wielu momentach fabułę i dyskusyjne pomysły scenarzystów, czas przejść do mięsa, którym są przecież pojedynki ogromnych potworów. A tutaj jest miodnie! Spece od efektów specjalnych zafundowali widzom nieziemskie doznania wizualne, szczególnie jeżeli chodzi o potwory, które wyglądają doprawdy przerażająco. Prym wiedzie tutaj Godzilla, która przeraża i fascynuje zarazem. Pojedynki zachwycają rozmachem, wieżowce się walą i wybuchają od setek wojskowych pocisków, a to wszystko po prostu imponująco wygląda. Ot, takie fajerwerki, które mają wynagrodzić słaby scenariusz.
Niestety kilka pojedynków, szczególnie ten w Honolulu, zostało zbyt szybko uciętych. To było coś w stylu zwiastuna, który zaspoilerował cały film, ale podczas seansu widz i tak ma nadzieję, że coś jeszcze z tego będzie. Tak samo było w przypadku tych wcześniejszych scen walk – po prostu za wcześnie się kończyły. Na szczęście jednak finałowa walka przekona do siebie nawet najbardziej zrzędliwych malkontentów.
Chciałbym jeszcze pochwalić dwie rzeczy – bardzo klimatyczne napisy początkowe oraz świetną pracę kamery. I o ile zdjęcia przez większość czasu są przezroczyste i nie odbiegają w niczym od obrazów z innych blockbusterów, o tyle kilka ujęć było po prostu wizualnie cudownych. Szczególnie scena desantu spadochronowego, którą żywcem wyjęto z “Czasu apokalipsy”, albo innego doskonałego filmu wojennego. Od strony czysto wizualnej przypominała jakąś szaloną wizję końca świata rodem z Apokalipsy Św. Jana. A tak swoją drogą, dziwi mnie, że “Godzilla” nie dostała nominacji do Oscara za efekty specjalne. Nawet nie musiałaby wygrać, ale na nominację zdecydowanie zasłużyła.
Reżyser filmu, Gareth Edwards, trafia aktualnie na moją listę reżyserów wartych uwagi (co prawda lista taka nie istnieje, ale hej, właśnie powstała!). Jego “Łotr jeden” to drugi najlepszy film z disneyowskich rebootów Star Warsów. “Godzillę” nakręcił on wcześniej, ale w tym przypadku efektem prac Edwardsa jest spektakularne widowisko z czarującą stroną wizualną i bardzo nijakimi, sztampowymi postaciami. Jasne, wiadomo, że to monster movie, ogląda się go głównie dla demolujących miasta potworów, ale hej, czy fajni bohaterowie i ciekawa historia w czymś tutaj mogliby przeszkadzać?
- oryginalny tytuł: Godzilla
- rok premiery: 2014
- gatunek: SF
- reżyseria: Gareth Edwards
- scenariusz: Max Borenstein
- aktorzy: Aaron Taylor-Johnson, Ken Watanabe, Elizabeth Olsen, Bryan Cranston
- moja ocena: 6/10
Doświadczony copywriter i dziennikarz, który pisał m.in. dla Wirtualnej Polski, Gier Online oraz Queer.pl. Obronił filmoznawczy licencjat, a obecnie kończy studia magisterskie na kierunku artes liberales na Uniwersytecie Warszawskim. Prowadzi serwis 500 Filmów od 2018 roku.