Kim był Fred Rogers? Recenzuję „Cóż za piękny dzień” (2019)

Reklama

O Fredzie Rogersie, bardziej znanym jako pan Rogers, nie wiedziałem niczego przed pójściem do kina. Nie widziałem też nigdy żadnego odcinka “Mr. Rogers Neighbourhood”, jednego z najdłużej emitowanych programów w historii amerykańskiej telewizji. Do zobaczenia “Cóż za piękny dzień” zachęciło mnie rzecz jasna nazwisko Toma Hanksa, którego nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Mimo że Hanks to świetny aktor, paradoksalnie to właśnie grana przez niego postać jest najsłabszym elementem filmu. I, a przynajmniej tak mi się wydaje, nie jest to nawet jego wina.

Plakat filmu Cóż za piękny dzień (2019)
Plakat filmu

Fred Rogers był amerykańskim aktorem (Wikipedia podpowiada określenie “osobistość telewizyjna”, które zbyt bardzo kojarzy mi się z Magdą Gessler) i muzykiem, który zasłynął dzięki prawie nieprzerwanym prowadzeniu programu dla dzieci. Marielle Heller, reżyserka “Cóż za piękny dzień”, postanowiła opowiedzieć o Rogersie przez pryzmat Lloyda Vogla, dziennikarza, który napisał wyśmienity artykuł na temat granej przez Hanksa postaci. Film co prawda przybliża widzom sylwetkę Rogersa oraz jego żony, a także zagląda za kulisy “Mr. Rogers Neighbourhood”, ale reżyserka przede wszystkim uderza w tonację kameralnego dramatu zbudowanego wokół problemów rodzinnych Lloyda.

Tom Hanks to wybitny aktor, kropka. W “Cóż za piękny dzień” dostał rolę trudną, wręcz niemożliwą, bowiem Rogers to postać (przynajmniej w wizji reżyserki) specyficzna, z licznymi manieryzmami. Heller stąpa po cienkim lodzie, bo dziwny prowadzący programu dla dzieci wydaje się być zapożyczony pogranicza komedii, dramat i horroru. I niestety to właśnie dziwny sposób reżyserki na prowadzenie Hanksa sprawia, że aktor gra bez ikry, prawie jak na autopilocie. Jego kreacja przypomina połączenie pozbawionego emocji robota z zagubionym na ziemi kosmitą (coś jak Zelda Winston z “Truposze nie umierają”) . W zachowaniu ekranowego Rogersa dużo jest sztuczności, fałszu i wymuszonej grzeczności, przez co ani na moment nie uwierzyłem w tę postać. To trochę słabo, szczególnie zważywszy na to, że “Cóż za piękny dzień”, przynajmniej w teorii, opowiadać miał właśnie o Fredzie Rogersie.

Na szczęście główną osią dramaturgiczną filmu jest konflikt rodzinny Lloyda, który jest de facto głównym bohaterem filmu. Sytuacja w rodzinie zmusza dziennikarza do zakopania się w pracy, dzięki której nawiązuje znajomość z Rogersem. I tutaj właśnie leży siła “Cóż za piękny dzień”, bowiem Rogers, niezależnie od tego jak sztuczny jest jako postać, przyjmuje funkcję czegoś w rodzaju psychoterapeuty, który w nieinwazyjny sposób popycha coraz kolejnych bohaterów do działania i rozwiązywania trapiących ich problemów. Tak właściwie Haller nakręciła film o traumie i nieprzepracowanych problemach z rodzicami, dla którego postać grana przez Hanksa jest tylko tłem. 

Reklama

Oczywiście obecne tutaj są sceny, w których reżyserka składa Rogersowi coś w rodzaju hołdu, ale mają one dość suchy, mało wiarygodny wydźwięk. Szczególnie scena w nowojorskim metrze, podczas której miałem skojarzenia z pewnym równie fałszywym momentem z “Czasu mroku”. Pochwalę natomiast decyzję reżyserki, która postanowiła jasno zaznaczyć dwie różne od siebie narracje, które przeplatały się w filmie. Choć lwia część “Cóż za piękny dzień” to klasyczna w swej formie narracja fabularna, istotną część filmu stanowią fragmenty programu stylizowanego na odcinek “Mr. Rogers Neighbourhood”. Oba te sposoby opowiadania ciekawie się ze sobą przeplatały, a Heller ostatecznie zdecydowała się na kompozycję szkatułkową, która z odpowiednią dozą dramaturgii spięła ze sobą fabułę. 

Bardzo poprawnie udało się także odwzorować reżyserce studio, w którym nagrywano program Rogersa. W szczególności pochwały należą się za fantastyczną scenografię miniaturowego miasta. Dobrze też wypadły sceny, w których pokazano proces powstawania programu – miło było zajrzeć za drugą stronę kamery dziecięcego serialu i zobaczyć kolorowe dekoracje i pacynki. Na wysokim poziomie, poza Hanksem, zagrali także aktorzy, wśród których na pierwszy plan wysunął się Matthew Rhys jako Lloyd. Niełatwa to była rola, ale Rhys wyszedł z niej obronną ręką – jego gra jest oszczędna, ale poprzez świetną mimikę (warto zwrócić uwagę na jego oczy!) buduje postać niejednoznaczną i wewnętrznie rozdartą. Sekunduje mu Susan Kelechi Watson w roli żony, Andrei, która wcieliła się w kochającą i wyrozumiałą partnerkę, wręcz symbol idealnego związku.

“Cóż za piękny dzień” to bardzo dobry dramat rodzinny i bardzo słaba biografia (którą film de facto nie jest, ale skoro tak sprzedają go dystrybutorzy…). Suchy występ Hanksa, którego nieudolnie poprowadziła reżyserka, sprawił mi ogromny zawód i prawie zabił ten film. Jednak gdy przymknąć oko na ten mankament i uznać Rogersa za manifestację czegoś w rodzaju rodzinnego terapeuty, dzieło Heller zamienia się nagle w bardzo dobry dramat rodzinny. Niezwykle wzruszający dramat rodzinny, dodajmy. “Cóż za piękny dzień” sprawdza się jako feel-good movie o Fredzie Rogersie i sile rodzinnej miłości, z którego to filmu, paradoksalnie, najlepiej byłoby wyciąć postać Rogersa. Zniknęłyby wtedy pojawiające się gdzieniegdzie fałszywe nuty, a najważniejszy element filmu, rodzinna dramaturgia, zyskałby na wartości.

  • oryginalny tytuł: A Beautiful Day in the Neighborhood
  • data premiery: 2019
  • gatunek: dramat / biograficzny
  • reżyseria: Marielle Heller
  • scenariusz: Micah Fitzerman-Blue, Noah Harpster
  • aktorzy: Tom Hanks, Matthew Rhys, Chris Cooper, Susan Kelechi Watson
  • moja ocena: 6.5/10
Reklama

Napisz komentarz

By korzystać ze strony, zaakceptuj ciasteczka. Więcej informacji

Strona korzysta z ciasteczek (głównie Google Analytics) w celu zapewnienia jak najlepszej technicznej jakości usług. Ciasteczka są niezbędne do prawidłowego funkcjonowania strony, dlatego prosimy cię o zaakceptowanie naszej polityki.

Zamknij