Sukces Pięćdziesięciu twarzy Graya (2015, reż. Sam Taylor-Johnson) tchnął drugie życie w podupadły gatunek harlekinów. Wielki biznes odkrył po raz enty, że pełne seksu romansidła, odpowiednio przypudrowane przygodą i pikanterią, mają ogromny potencjał sprzedażowy. Rynek zalany został potopem coraz to kolejnych erotyków, w tym m. in. targetowanego pod nastolatków After (2019, reż. Jenny Gage). A że Polacy nie gęsi, swojego Graya mieć muszą, do sprzedaży trafiło książkowe 365 dni Blanki Lipińskiej. Tej szkodliwej społecznie powieści co prawda nie czytałem, ale po co, skoro w internecie znaleźć można świetny ekwiwalent lektury. A film? A film sobie po prostu jest i, prawdę mówiąc, niech sobie będzie jak najdalej ode mnie, przynajmniej dopóki nie zabierze się za niego mietczynski.
Laura to niezwykle urocza irytująca Polka, która z okazji dwudziestych dziewiątych urodzin postanowiła urządzić imprezę na Sycylii. Niezbyt układa się jej z chłopakiem, który nie jest w stanie zaspokoić seksualnego apetytu kobiety. Na szczęście Laura wkrótce spotyka wymarzonego księcia z bajki, przystojnego, włoskiego mafiozę Massimo, który szelmowsko się uśmiecha i… Że co, proszę? Porywa ją, więzi w pałacu i molestuje seksualnie? Gangster daje kobiecie ultimatum: jeżeli Laura nie pokocha go do następnych urodzin, wypuści ją na wolność. Nie trzeba mieć dyplomu z wróżbiarstwa, żeby przewidzieć dalszą część tego koszmaru – w sprawę miesza się Interpol i włoska policja, która odbija porwaną z rąk mafiozów i wydaje im wojnę… Że co, proszę? Ona naprawdę wdaje się z porywaczem w romans???
Nie wiem, czy gdzieś w popkulturze istnieje bardziej wywrócone, zniekształcone przedstawienie syndromu sztokholmskiego od 365 dni. On – bogaty, przystojny mafioza, a przy okazji wyjątkowo pusty typ, który zamiast zarządzać rodziną oddaje się erotycznym fantazjom. Ona – niezbyt bogata, piękna Polka, bez zainteresowań, bez osobowości, za to z dużymi potrzebami seksualnymi. Konstrukcja obu tych postaci w zasadzie oddaje naturę tego filmu. 365 dni nie ma bowiem za wiele wspólnego z kinem fabularnym, które stara się opowiedzieć jakąś historię. Odpowiedzialni za reżyserię Barbara Białowąs i Tomasz Mandes pracowali bowiem nad produktem, którego jedynym celem jest zarobienie pieniędzy. Za papierowymi postaciami Laury i Massimo, pozbawionymi choć odrobiny charakteru, kryje się próba wyrażenia potrzeb odbiorców, którym łatwiej utożsamić się z wyrwanym z normalnego życia everymanem (a raczej everymanką z klasy średniej, koniecznie piękną!), niż z wiarygodnym psychologicznie bohaterem.
I tak 365 dni, podobnie jak Pięćdziesiąt twarzy Graya, jest festiwalem powabu, rozkoszy i blichtru, które mają zakryć pudrem fabularnego trupa. Włoskie pałace i ogrody, drogie jachty i czarne samochody, wreszcie niepozostawiające miejsca dla wyobraźni ubrania, żywcem wyjęte z rewii mody – wszystkie te obrazy zlewają się w mdłą całość, która próbuje rzucić na widzów czar. Czar ów, co warto dodać, pełen jest fałszu. Ciężko bowiem jakkolwiek polubić postać mafiozy, który traktuje współpracowników gorzej od Kserksesa z 300 (2006, reż. Zack Snyder), a w jednej z pierwszych scen filmu molestuje stewardessę, którą ostatecznie zmusza do seksu oralnego. Zresztą Laura jest nie mniej antypatyczna od kochanka, szczególnie irytuje jej pycha i egoizm. Szczytem absurdu jest jednak postać Olgi, przyjaciółki Laury, która wprowadza do filmu żenujący humor rodem z filmów Vegi. Niestety żarty ocierają się tutaj o poziom dna, a czasami nawet go przekraczają.
W pamięć zapadła mi scena, w której Laura po raz pierwszy spotyka Massimo. Kobieta siedzi w ogródku restauracji z przyjaciółmi, wychodzi skorzystać z toalety, cięcie, nagle znajduje się w środku ogrodu, a zza krzaka wyskakuje Massimo, pyta się Laury, czy się przypadkiem nie zgubiła, po czym znów znika za krzakiem. Czysty absurd, który wynika albo z kulejącej reżyserii, albo z ewidentnych błędów montażowych. Tego typu idiotyzmów jest zresztą znacznie więcej. Skąd nadleciała kula, która w pierwszej scenie zabiła ojca Massimo? Jakim cudem gangster pozwolił bohaterce wyciągnąć pistolet zza paska? Szczególnie źle w kontekście całego filmu wypada montaż równoległy z początku filmu. Zadaniem tego zabiegu było zarysowanie podobieństw pomiędzy Massimo i Laurą, w praktyce jednak Białowąs i Mandes dodatkowo uwypuklają płytkość tych postaci i sztuczność w grze aktorów, schowaną za maską kulejącego, angielskiego akcentu obojga.
Ciężko odmówić śmiałości w pokazywaniu scen seksu. Tych z początku jest niewiele, a jak już są, to budzą obrzydzenie. Nachalne romantyzowanie gwałtów oraz molestowania może i byłoby akceptowalne gdyby wziąć je w nawias ironii, ale w erze #MeToo jest to w praktyce kopanie dołków pod ideą walki z przemocą seksualną. Druga połowa filmu nadrabia niedostatki w erotyzmie, oferuje widzom brak pruderii i zwierzęcą wręcz dosłowność. Massimo i Laura uprawiają seks z pasją, w różnych miejscach i z różnych okazji. I choć film usilnie stara się widzom wmówić, że to miłość, ja jednak dostrzegłem raczej zwykłe pożądanie. Winą za to obarczyłbym zarówno duet reżyserów, jak i oboje aktorów, którzy zwyczajnie nie są w stanie odegrać odpowiednich emocji. Tak, wiem, że scenariusz przepełniony jest niestrawnym patosem, dodatkowo zaakcentowanym przez reżyserię, ale ciężko wczuć się w romans, gdy twarze obojga aktorów przypominają pozbawione mimiki kloce.
Jasne, 365 dni to całkiem ładny film. Ładne są tutaj krajobrazy, ładne ubrania, ładne samochody, ładne jachty, wreszcie ładni ludzie. Wszystkie te obrazki skąpane są w niebieskim, czerwonym lub pomarańczowym świetle, które często miga w tle z nieprzyjemną w odbiorze częstotliwością (nie polecam epileptykom, można dostać ataku). Ale przyjęta przez duet reżyserów forma tylko uwypukla główną wadę scenariusza – głęboką, metafizyczną pustkę, która kryje się za jarmarcznymi ozdobami. Ową nicość najlepiej uosabia scena, w której Laura je kolację z Massimo. Przypomniał mi się quest Przyjacielska przysługa z Wiedźmina 3, w którym Geralt zostaje zaproszony na kolację przez Keirę Metz. Piękne ubrania i pełen wykwintnych dań stół zostały stworzone dzięki magii, a spotkanie tak naprawdę ma miejsce na brzegu jeziora pełnego utopców. Podobieństwa pomiędzy tymi scenami są oczywiste – o ile w Wiedźminie 3 stworzona przez Keirę Metz iluzja miała za zadanie choćby na moment wyrwać czarodziejkę z grozy rzeczywistości, a pryskający czar znacząco wpływa na relację czarodziejki i Geralta, o tyle w 365 dniach podobna w konstrukcji iluzja skrywać ma pustkę zamaskowaną przez atrakcyjnie wyglądające obrazki. Polska odpowiedź na Graya to tak naprawdę nudny, szkodliwy społecznie produkt, który nie niesie za sobą ani rozrywki, ani jakiejkolwiek artystycznej wartości.
- oryginalny tytuł: 365 dni
- data premiery: 2020
- gatunek: erotyczny
- reżyseria: Barbara Białowąs, Tomasz Mandes
- scenariusz: Tomasz Klimala
- aktorzy: Anna-Maria Sieklucka, Michele Morrone, Magdalena Lamparska
- moja ocena: 1/10
Doświadczony copywriter i dziennikarz, który pisał m.in. dla Wirtualnej Polski, Gier Online oraz Queer.pl. Obronił filmoznawczy licencjat, a obecnie kończy studia magisterskie na kierunku artes liberales na Uniwersytecie Warszawskim. Prowadzi serwis 500 Filmów od 2018 roku.