Wind River. Na przeklętej ziemi” to był jeden z tych tytułów, które niezauważone prześlizgnęły się przez polską dystrybucję w roku wydania. Był grany w tylko kilku kinach studyjnych, ale mimo chęci jakoś nie miałem okazji pójść na seans. Dziwi mnie taki ruch ze strony dystrybutorów, bo za film odpowiada Taylor Sheridan, scenarzysta docenionego przez światową krytykę “Sicario”. Ale jaki wpływ na to mam ja, zwykły śmiertelnik? Dodałem więc “Wind River. Na przeklętej ziemi” do mojej kupki wstydu, nazwanej dla niepoznaki “chcę zobaczyć” na Filmwebie, licząc, że kiedyś uda mi się go obejrzeć. No i, powiem wam, że troszeczkę, odrobinę żałuję, że dwa lata temu nie wybrałem się do kina.
Sheridan ma talent do tworzenia prostych, a jednak angażujących historii, które emocjonalnie angażują widzów. Tak jest i w tym wypadku – Cory Lambert, złamany przez życie tropiciel dzikich zwierząt, znajduje w zasypanych śniegiem górach stanu Wyoming ciało młodej dziewczyny, Indianki. Sprawą zajmuje się agentka FBI Jane Banner, która do pomocy ma nieliczną, lokalną policję. Jako, że Cory robi na Jane niezłe wrażenie, a ona sama przy okazji jest niezbyt przygotowana do mroźnego klimatu Wyoming, prosi tropiciela o pomoc w śledztwie. A do tego, gdzieś tam w tle, bohaterom w uszy szepczą duchy z przeszłości.
Wyoming jest cudowne. Serio, to trochę takie Bieszczady, tylko że amerykańskie, czytaj: o wiele większe, o wiele dziksze. Wprost idealne miejsce na depresyjny, ponury film, prawda? Sheridan oczywiście doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Natura w “Wind River. Na przeklętej ziemi” gra pierwsze skrzypce. Górskie krajobrazy i wszechobecny śnieg zdają się przytłaczać bohaterów, odbierać im nadzieję na działanie. Reżyser zgrabnie operuje planami ogólnymi i totalnymi, dzięki czemu konfrontuje postacie z naturą. A ta jest groźna i nie wybacza. Wyoming to miejsce, w którym brak jest rozrywek. Jak w pewnym dowcipie o Łotyszach – jest tylko śmierć z zimna i halucynacje z niedożywienia.
Górskie szczyty jednak tak naprawdę są jedynie tłem dla dramatów społecznych rozgrywających się w niewielkich, zamieszkanych przez rdzennych Amerykanów osadach. Indianie wiodą straszliwe życie, wypełnione narkotykami i beznadzieją. Ich tradycje plemienne wymarły przez wieki, a oni sami są ignorowani przez resztę społeczeństwa. Znamienne jest, że Cory, świetnie grany przez Jeremy’ego Rennera, ma syna z Indianką i jako jeden z niewielu wciąż zapuszcza się w przepastne odludzia. Sheridan wielokrotnie, momentami mało subtelnie, podkreśla gorzki w wymowie przekaz filmu. A wydźwięk “Wind River. Na przeklętej ziemi” jest pesymistyczny, choć daje światełko nadziei.
Problemem filmu jest bardzo prosta, wręcz prostacka historia, która trochę gubi się wśród zaśnieżonych grani. I choć zarówno Renner, jak i grająca agentkę federalną Elizabeth Olsen dwoją się i troją, ich postacie nie uniknęły pewnej pustki, sztuczności. Cory wygłasza egzystencjalne maksymy, jakich nie powstydziłby się Paulo Coelho, a postać Olsen wypada groteskowo, głównie ze względu na zbyt szybką przemianę z głupiej, lekceważącej kobiety w pewną siebie wojowniczkę. Co najgorsze, część scen mających budować ładunek emocjonalny, wypada niezamierzenie sztucznie, głównie przez bardzo surową, niedającą miejsca aktorom reżyserię.
W niektórych momentach szwankuje także strona techniczna filmu. Szczególnie w końcówce było kilka bardzo brzydkich ujęć, które psuły estetyczną, majestatyczną powolność i niespieszność budowanej wcześniej historii. Chciałbym natomiast pochwalić reżysera za wszystkie sceny związane z użyciem broni palnej. Sheridan umiejętnie bawi się w żonglowanie z widzami fałszywymi tropami, by na koniec uderzyć w nich brutalnym realizmem. Cudowna jest też muzyka, nienachalna, spokojna, budująca ciekawy, nieco senny klimat.
“Wind River. Na przeklętej ziemi” nie jest arcydziełem, ani nawet filmem rewelacyjnym. Zabrakło tutaj nieco reżyserskiej ogłady i wyczucia. Scenariusz Sheridana aż domagał się jakiegoś utalentowanego twórcy, który wydobył by z tekstu więcej głębi i dramaturgii. Mimo wszystko amerykański reżyser stworzył solidny dramat, będący de facto prostą historią osadzoną w scenerii zarazem pięknej i budzącej grozę. Trochę szkoda, że Sheridan nie poszedł na całość i nie wyeksponował jeszcze bardziej tragedii mieszkańców rezerwatu. Film zdecydowanie lepiej sprawdzałby się nie jako suchy obraz wegetacji Indian, lecz jako oskarżenie wobec tych, którzy do owej wegetacji doprowadzili.
- oryginalny tytuł: Wind River
- data premiery: 2017
- gatunek: thriller
- reżyseria: Taylor Sheridan
- scenariusz: Taylor Sheridan
- aktorzy: Jeremy Renner, Elizabeth Olsen, Jon Bernthal
- moja ocena: 7/10
Doświadczony copywriter i dziennikarz, który pisał m.in. dla Wirtualnej Polski, Gier Online oraz Queer.pl. Obronił filmoznawczy licencjat, a obecnie kończy studia magisterskie na kierunku artes liberales na Uniwersytecie Warszawskim. Prowadzi serwis 500 Filmów od 2018 roku.