Gdy “Uciekaj” Jordana Peele’a otrzymał Oscara za najlepszy scenariusz oryginalny, ucieszyłem się podwójnie. Po pierwsze, wygrałem zakład ze znajomym (o ile pamiętam, w ramach nagrody przypadł mi całkiem smaczny pszeniczniak). Po drugie – Peele zwyczajnie zasłużył. Nakręcił bardzo dobry film, który działał zarówno jako klimatyczny mystery movie, jak i nośnik istotnej wiadomości społecznej. Gdy dowiedziałem się o “To my”, zacząłem się bać, że reżyser na fali sukcesu pójdzie zbyt daleko w kierunku manifestu swoich poglądów politycznych. Cóż, na szczęście Peele nam tego oszczędził.
Adelaide, grana przez Lupitę Nyong’o, w dzieciństwie przeżyła traumę. Zgubiła się w ciemnym domu krzywych luster, w którym stało się… coś. Trzydzieści lat później ma męża i dwójkę dzieci, sporo pieniędzy, fajny domek letniskowy, a także nieco szurniętych znajomych. Ot, american dream, folks. Ale nic nie może być tak proste, prawda? Więc przychodzą oni. To jest my. No, nieważne, generalnie chodzi o dziwnych ludzi w czerwonych ubraniach, trzymających staromodne nożyczki. Creepy.
“To my” to film zaskakująco niehorrorowy. No, od pewnego momentu, bo pierwsza scena wbija w fotel. Reżyser swobodnie żongluje w niej znanymi z horrorów sztuczkami realizacyjnymi. Peele robi to z odpowiednim dystansem do gatunkowych klisz, ale i wrodzonym wdziękiem, przez co już nigdy nie wybiorę się świadomie do domu krzywych luster. Potem reżyser idzie w zupełnie inną, realistyczną tonację, przypominającą nieco zwykły dramat rodzinny. Poznajemy rodzinę Wilsonów, która pojechała na wakacje. Atmosfera filmu jest radosna i nie zapowiada nadchodzącego zagrożenia, choć reżyser rzecz jasna, w niezbyt subtelny niestety sposób, przemyca nam pewne znaki.
Ciekawie zaczyna się robić, gdy na ekranie pojawiają się oni. “To my” zaczyna czerpać tutaj z bogatej rekwizytorni slasherów, ale robi to w znacznie bardziej świadomy, przemycający symbolikę sposób niż przeciętny horror. Kreowanie tempa wydarzeń idzie reżyserowi nieźle, choć w pewnym momencie film się nieco rozlazł. Wiecie, rodzinka się rozdzieliła, a Peele nie zbalansował odpowiednio wątków konkretnych postaci, przez co zrobił się bałagan, przywodzący na myśl słabych “Nieznajomych”.
Na szczęście jednak wspomniany wyżej bałagan szybko znika, a film wraca na właściwe tory. Urzekły mnie fałszywe tropy, które Peele wprowadza w drugiej połowie “To my”. Rozwiązanie wątków policji czy znajomych Adelaide jest może zbyt zaskakujące, ale perfekcyjnie zrealizowane. Znana z “Opowieści Podręcznej” Elizabeth Moss wykreowała cudownie psychopatyczną postać, przywodzącą na myśl przywódcę Wolves z piątego sezonu “The Walking Dead”.
Pewnym problemem “To my” jest zakończenie. Reżyser poszedł tutaj z jednej strony w mało subtelną dosłowność, a z drugiej w bogatą symbolikę, zresztą obecną już od pierwszych scen filmu. Peele podaje widzom na srebrnej tacy klucz interpretacyjny, z wykorzystania którego radzę zrezygnować. Nadmiar elementów metaforycznych tworzy ogromny szum informacyjny, który znacząco utrudnia próby sensownej interpretacji dzieła, nawet pomimo wyraźnie zarysowanego klucza. No, a przynajmniej prób idących dalej niż “nadmierny konsumpcjonizm jest zły”. Innymi słowy – symbolika jest ładna, estetycznie zachwycająca, ale przerażająco pusta. Ach, jest jeszcze jeden problem, mało logiczne, niewystarczająco przemyślane zakończenie. Wiecie, to końcówka z cyklu “hej, ale to przecież jest bez sensu!”.
Zasadniczym elementem “To my” jest dźwięk. Film ten to jeden z tych horrorów, które bardziej grają właśnie dźwiękiem, a nie obrazem. Przede wszystkim świetna jest muzyka, w szczególności wspaniały utwór z chórem głosów, grany podczas napisów początkowych i powracający w dalszej części filmu. Ów utwór komponuje się z przyjętą symboliką, dzięki czemu stworzony jest niesamowicie niepokojący klimat. Dopełnieniem jest tutaj dobry montaż dźwięku, a także ujęcia, momentami arthouse’owe, ale nie idące w banał. Peele z jednej strony chce się wpisać w posthorror czerpiący pełnymi garściami z kina artystycznego, ale z drugiej robi to w nieprzesadzony sposób. “To my”, w przeciwieństwie do “Suspirii”, jest strawne dla masowego widza.
Z kina wyszedłem usatysfakcjonowany. “Uciekaj” zawiesiło reżyserowi poprzeczkę na bardzo wysokim poziomie. Peele przez ową poprzeczkę przeskoczył, ale z trudem, nie bijąc przy tym żadnego rekordu. Szkoda, bo film miał potencjał na bycie ponadczasowym klasykiem gatunku, połączeniem tego, co najlepsze w posthorrorze i produkcjach dla masowej publiki. Stworzenie takiej chimery amerykańskiemu reżyserowi może i nie wyszło, ale cóż, nie można mieć wszystkiego. Ważne, że “To my” to bardzo dobry film ze spapranym, niestety, zakończeniem.
- oryginalny tytuł: Us
- rok premiery: 2019
- gatunek: horror
- reżyseria: Jordan Peele
- scenariusz: Jordan Peele
- aktorzy: Lupita Nyong’o, Winston Duke, Elisabeth Moss
- moja ocena: 7/10
Doświadczony copywriter i dziennikarz, który pisał m.in. dla Wirtualnej Polski, Gier Online oraz Queer.pl. Obronił filmoznawczy licencjat, a obecnie kończy studia magisterskie na kierunku artes liberales na Uniwersytecie Warszawskim. Prowadzi serwis 500 Filmów od 2018 roku.