Co bardziej żarliwi fani filmów grozy zapewne oburzą się na to, że recenzuję “The Ring” podczas gdy nie oglądałem nawet japońskiego oryginału. Cóż, krytyka częściowo słuszna, ale cóż mam począć – decyzję o seansie amerykańskiej wersji podjąłem spontanicznie, a ciężko gdziekolwiek legalnie jest obejrzeć wersję japońską. “The Ring” to kultowy już horror opowiadający o śledztwie dziennikarskim prowadzonym przez Rachel Keller, dziennikarkę graną przez Naomi Watts. Protagonistka bada sprawę kasety video, która wydaje się być odpowiedzialna za zgony osób, które ją obejrzały. Jak możemy się domyślić, wkrótce odkrywa przerażającą prawdę.
Główną siłą “The Ring” nie jest fabuła, która raczej nie jest zbyt odkrywcza. Nie jest nią też dość przeciętna gra aktorska. Czymś, za co pokochałem ten film, jest jego strona audiowizualna, z naciskiem na część wizualną. Powiedzcie mi bowiem, ile znacie horrorów, w których zdjęcia przypominają małe dzieła sztuki? “The Witch” z 2015 roku i co dalej? A w “The Ring” mamy do czynienia z wręcz przecudownymi kadrami, idealnie skomponowanymi pod względem kolorystyki. W ogóle mówiąc o kolorach – duża część filmu utrzymana jest w zimnych barwach, co doskonale buduje ponury, mroczny klimat. Jasne, po jakimś czasie wszechobecność szarozielonego oraz szaroniebieskiego bywa nużąca, ale nie na tyle, by psuć doznania wizualne widza. Zresztą kolorystyka ma głębokie uzasadnienie fabularne, jej świadome użycie pomaga kreować warstwę metaforyczną filmu. Na parę osobnych słów zachwytu zasługuje naprawdę dobra, nieinwazyjna muzyka Hansa Zimmera, która niespiesznie buduje u widza nastrój grozy.
“The Ring” w swej konstrukcji bardziej przypomina thriller osnuty wokół dziennikarki rozwikłującej zagadkę z przeszłości, niektóre sceny, głównie przez niesamowity klimat, budzą przerażenie. Sama zawartość kasety jest dobrze nakręcona i zmontowana, gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy czułem się nieswojo. Mało jest w “The Ring” jumpscare’ów, film stara się straszyć raczej poprzez misternie budowaną historię. I choć większość zagrań fabularnych włącznie z twistami było całkiem niezłych, dalej mam problem z kilkoma z nich. Szczególnie końcowy twist, choć zrozumiały, wydawał mi się raczej pójściem na łatwiznę scenarzystów i pozostawił u mnie spory niesmak.
Ambiwalentny stosunek mam do gry Naomi Watts. Z jednej strony naprawdę dobrze, z dużą dawką charyzmy zagrała samotną matkę-dziennikarkę. Pasowałaby do “Spotlight”, czy do innych filmów o śledztwach dziennikarskich. Z drugiej strony w kilku kluczowych scenach nie wypadła zbyt wiarygodnie, szczególnie w momentach, w których musiała odgrywać przerażenie. Na plus natomiast zaliczam Briana Coxa, którego występ wypadł naprawdę przekonująco, a także drobny epizod Pauley Perrette, charakterystycznej z wyglądu aktorki, której fanom serialu “Agenci NCIS” przedstawiać nie trzeba.
Choć scenariusz filmu wydaje się być złożony z wielu sklejonych ze sobą klisz, to w momencie premiery były to pomysły raczej świeże i dodatkowo umiejętnie sklejone w całość. Podczas premiery widzowie byli w większości oczarowani i przerażeni przedstawioną historią. Niestety biorąc pod uwagę nieustający wysyp słabych, tandetnych horrorów klasy B powtarzających i przetwarzających użyte w “The Ring” pomysły, historia przedstawiona w filmie nie zaskakuje już niczym wyjątkowym. Szkoda, ale nie zmienia to faktu, że film zdecydowanie warto zobaczyć – chociażby dla świetnych artystycznych ujęć, budujących naprawdę nietuzinkowy, mroczny klimat.
- oryginalny tytuł: The Ring
- data premiery: 2002
- gatunek: horror
- reżyseria: Gore Verbinski
- scenariusz: Ehren Kruger
- aktorzy: Naomi Watts, Brian Cox, Martin Henderson
- moja ocena: 7/10
Doświadczony copywriter i dziennikarz, który pisał m.in. dla Wirtualnej Polski, Gier Online oraz Queer.pl. Obronił filmoznawczy licencjat, a obecnie kończy studia magisterskie na kierunku artes liberales na Uniwersytecie Warszawskim. Prowadzi serwis 500 Filmów od 2018 roku.