Złote czasy klasycznych, widowiskowych filmów wojennych przeminęły wraz z nadejściem lat 80’. Oczywiście przez ostatnie cztery dekady powstało wiele dobrego kina z tego gatunku, ale większość z tych dzieł starała się odejść od schematów i przedstawić wojnę w nowy, świeży sposób. Prawdę mówiąc najnowszy blockbuster, który kojarzy mi się z wyreżyserowanym przez Rolanda Emmericha “Midway”, to “Pearl Harbor” Michaela Bay’a. Te dwa filmy wiele łączy – papka zamiast scenariusza, zamiłowanie reżyserów do wybuchów oraz efekciarstwa, a także plejada gwiazd kina wcielająca się w liczne role pierwszoplanowe. Obie te produkcje mają także poważną wadę, która znacząco psuje wrażenia z seansu – niemożebny patos.
Dzieło Emmericha przybliża widzom historię amerykańsko-japońskiej wojny na Pacyfiku. Wbrew pozorom bitwy o Midway wcale nie ma tutaj tak dużo – zajmuje ona może trzydzieści minut z ponad dwugodzinnego seansu. Fabuła stara się stworzyć kontekst historyczny dla bitwy poprzez pokazanie najważniejszych wydarzeń pacyficznego frontu II wojny światowej. I tak widzowie mają wątpliwą przyjemność zapoznania się z wypełnioną mdłym CGI sekwencją ataku na Pearl Harbor, czy z kilkoma innymi starciami, w tym bitwą na Morzu Koralowym. Wszystko to przedstawione jest z perspektywy kilkunastu kluczowych postaci, zarówno ze szczytów hierarchii dowodzenia, jak i zwykłych żołnierzy.
Nie dajcie się jednak zwieść – scenariusz filmu to tak naprawdę poszatkowana papka, w której na próżno szukać dramatyzmu, a kolejne postacie albo stanowią pretekst do wprowadzania kolejnych klisz, albo są żołnierzami, których jedynym zadaniem jest efektywna śmierć podczas powietrznych starć. Brak tutaj postaci, z którymi można choć trochę się utożsamić. Amerykańscy oficerowie i piloci to tłum bezbarwnych postaci, spomiędzy których ciężko jest wyłowić najważniejszego bohatera. Najbliżej tej funkcji jest Dick Best, czyli postać grana przez Eda Skreina. Kreowany jest on na schematycznego pilota-kowboja z ogromną wolą walki, któremu niestraszny żaden przeciwnik. Ot, kolejna nudna klisza. Nadmiar wątków oraz zbyt duża ilość pobocznych postaci bez znaczenia skutecznie zniechęca do kibicowania głównym bohaterom, którzy stali się mi totalnie obojętni. Nie obchodziła mnie nawet postać Woody’ego Harrelsona, którego grę zazwyczaj ubóstwiam!
Taki stan nie jest nawet winą aktorów, a kiepskiego scenariusza. Ciężko bowiem odmówić Emmerichowi rozmachu przy kompletowaniu obsady filmu. Poza wspomnianym Edem Skreinem i Wooody’m Harrelsonem duże role w “Midway” otrzymali m. in. Luke Evans, Dennis Quaid, Aaron Eckhart czy Patrick Wilson. Większość z nich ma jednak za mało czasu ekranowego, by pokazać swoje umiejętności. Postacie grane przez Evansa oraz Eckharta są zupełnie zbędne i powinny zostać wycięte ze scenariusza na etapie preprodukcji, a reżyser na ich miejsce mógł znacząco rozbudować wątek granego przez Wilsona oficera wywiadu, ppłk. Laytona. Historia rozszyfrowywania japońskich depesz oraz działań wywiadowczych to zdecydowanie najciekawszy element filmu. Niestety Emmerich nie wykorzystał drzemiącego w ppłk. Laytonie potencjału, a postać wojskowego sprowadził do mało charyzmatycznego oficera bezgranicznie oddanego Ameryce.
Trzeba jednak reżyserowi oddać, że całkiem skutecznie przedstawił dwie strony konfliktu. Akcja wielokrotnie przenosi się na pokłady japońskich okrętów. Widzowie mają okazję zapoznać się z najważniejszymi cesarskimi dowódcami, na czele z admirałem Yamamoto. To właśnie japoński admirał jest najciekawszą postacią w “Midway”. Jego wątek ciekawie się zaczyna, a sam admirał wielokrotnie ukazywany jest jako człowiek z krwi i kości, wierny cesarzowi patriota, który nie jest wolny od rozterek moralnych. Szkoda tylko, że jego wątek jest tak krótki, tak samo zresztą jest w przypadku pozostałych Japończyków. Prawdę mówiąc “Midway” oglądałoby się znacznie lepiej gdyby film opowiadał historię bitwy z perspektywy Japończyków. To właśnie oficerzy z Kraju Kwitnącej Wiśni, w przeciwieństwie do amerykańskich, mają w sobie psychologiczną złożoność oraz tak potrzebną odrobinę realizmu.
Słaby scenariusz w blockbusterach da się na szczęście przeboleć. Wystarczy, że film dostarcza tego, co tygryski lubią najbardziej – akcji. Na szczęście “Midway” z tego zadania wychodzi obronną ręką. Emmerich zafundował widzom widowisko w swoim stylu, pełne wybuchów, płomieni i powietrznych starć. Co prawda gdzieś w tym wszystkim zagubił się realizm (już nawet w “Dzień niepodległości” łatwiej było mi uwierzyć), ale przynajmniej podniebne pojedynki wyglądają efektownie. Najgorzej wypadła scena ataku na Pearl Harbor, w której animacje są mało płynne, a samoloty i okręty mają źle przypisaną ciężkość, przez co wyglądają sztucznie. Podczas niej widoczne są także ogromne problemy ze źle zrobionym sztucznym oświetleniem, które dodatkowo zabija stronę wizualną tej sceny. Na szczęście jednak tytułowa bitwa o Midway oraz pozostałe efekty CGI są o wiele lepsze. Setki pocisków, dziesiątki samolotów spadających do wody podczas ostatecznego starcia – nie powiem, wyglądało to wszystko ciekawie i sprawiało frajdę. Irytujące jedynie były momenty przepełnione patosem. Rozumiem, że wzniosłe sceny są w mainstreamowym kinie wojennym niezbędne, ale litości, bez przesady! Patos w “Midway” jest po prostu niestrawny.
Jako miłośnika historii wojskowości cieszy mnie dość dobre oddanie realiów historycznych. Rzecz jasna Emmerich znacząco przecenia historyczne znaczenie bitwy o Midway (było to bez wątpienia istotne starcie, ale każdy, kto ma odrobinę oleju w głowie wie, że nie przesądziło ono losów wojny na Pacyfiku), ale wpisuje się to w patetyczną konwencję filmu. Wszystkie ważne wydarzenia zostały dość drobiazgowo przedstawione, ale reżyser tak bardzo skacze po wątkach, że widz bez wiedzy historycznej łatwo może się zgubić. Przecież samoloty i okręty obu walczących stron aż tak bardzo się od siebie nie różnią, przez co sytuacja taktyczna na polu walki często bywa niejasna. Takie zagubienie zaciera stawkę, o którą walczą bohaterowie i dodatkowo zobojętnia ich w moich oczach. Na marginesie: Emmerich puścił także oczko do widzów poprzez zamieszczenie w filmie nawiązania do świetnego dokumentu w reżyserii Johna Fondy, dostępnej na Netflixie “Bitwy o Midway”. Mała rzecz, a cieszy!
Zakończenie “Midway” zawiera krótkie przedstawienie dalszych losów tych głównych bohaterów, którzy zostali oparci na prawdziwych postaciach historycznych. Sylwetki tychże bez wątpienia się niezwykle fascynujące, ale podręcznikowy sposób ich przedstawienia dużo mówi o anachroniczności filmu. Dzieło Emmericha nie ma bowiem do opowiedzenia niczego świeżego czy odkrywczego w gatunku kina wojennego. “Midway” to nieźle zrealizowane, pozbawione duszy widowisko, które wygląda jak rozszerzona do pełnego metrażu reklama World of Warships ze szczątkową fabułą. Niby są tu jakieś postacie, ale tak naprawdę służą one jako pretekst do pokazania kolejnych efekciarskich sekwencji bitewnych. Właściwie to dobrze się podczas seansu bawiłem, ale głównie z racji mojej fascynacji tą konkretną bitwą. Jeżeli nie jesteś miłośnikiem blockbusterów mających do zaoferowania jedynie CGI, a przeładowane patosem widowiska przyprawiają cię o koszmary, to od mojej oceny możesz spokojnie odjąć dwa oczka i zrezygnować z seansu.
- oryginalny tytuł: Midway
- data premiery: 2019
- gatunek: wojenny
- reżyseria: Roland Emmerich
- scenariusz: Wes Tooke
- aktorzy: Ed Skrein, Patrick Wilson, Woody Harrelson, Luke Evans, Dennis Quaid, Aaron Eckhart
- moja ocena: 5/10
Doświadczony copywriter i dziennikarz, który pisał m.in. dla Wirtualnej Polski, Gier Online oraz Queer.pl. Obronił filmoznawczy licencjat, a obecnie kończy studia magisterskie na kierunku artes liberales na Uniwersytecie Warszawskim. Prowadzi serwis 500 Filmów od 2018 roku.