Business is business, jak to mawiają Amerykanie. No, a przynajmniej Disney podpisałby się pod tym stwierdzeniem. Zeszłoroczne przychody tej korporacji osiągnięte dzięki blockbusterom przekroczyły zawrotną kwotę 3 mld dolarów. Kupa kasy, co nie? A że Disney jest spółką akcyjną, to akcjonariusze domagają się coraz większych zysków (wszak nie ma to jak dywidenda). Tłucze więc Disney film z uniwersum Marvela za filmem, fani nie narzekają (za bardzo), akcjonariat jest szczęśliwy, a gdzieś w dalekiej Polsce siedzę sobie ja, cały na czarno, i zastanawiam się dokąd płynie okręt pod banderą Myszki Miki.
Jak trafnie podsumowuje fabułę Nick Fury aka Samuel L. “Motherfucker” Jackson, “Kree to rasa szlachetnych wojowników, a Skrull to ci źli”. Oczywiście to nie koniec, historia opowiedziana jest z perspektywy tytułowej protagonistki granej przez Brie Larson, której postać jest członkiem sił specjalnych Kree. No, przynajmniej do pewnego momentu. Dodajmy do tego słodkiego, rudego kota (nigdy nie ufajcie rudym!), a także to, że Skrullowie mają możliwość przemiany w inne organizmy. Tak dosłownie. Takie trochę podrasowane kameleony… A, no i oczywiście trzeba uratować świat.
Nie oszukujmy się – już od kilku “pobocznych” filmów Marvela mamy do czynienia z podobnym schematem fabularnym. Czyli: jest sobie protagonista lub protagonistka, bohater z nich żaden albo prawie żaden, no ale ci źli niczym Mózg z “Pinky and the Brain” po raz enty chcą podbić Wszechświat/Ziemię/inną spokojną planetę (niepotrzebne skreślić). No więc nasz przyszły superbohater ratuje sytuację, a przy okazji uświadamia sobie coś ważnego o sobie i rzeczywistości. “Kapitan Marvel” realizuje ten schemat co do joty, może z dodatkiem sporego twistu w połowie filmu.
I wspomniany wcześniej twist wykrzesał iskierkę życia z nudnej i pretensjonalnej fabuły. Bo Kapitan Marvel to postać słaba. Przypomina Supermana odpornego na kryptonit. Ja wiem, że scenarzyści Marvela dwoją się i troją, by przyciągnąć widzów do kin, czego elementem jest tworzenie coraz to potężniejszych superbohaterów, ale litości. W przypadku Kapital Marvel jest to zdecydowana przesada. Jak mam się przejmować losem tej postaci, jak jest ona wcieleniem Mary Sue? Takie perfekcyjne bohaterki zazwyczaj doprowadzają mnie do szału i tylko czekam, aż ktoś lub coś je zabije.
Choć by być uczciwym przyznaję, że Brie Larson zagrała przyzwoicie. W jej wydaniu Kapitan Marvel ma w sobie ilość charyzmy zaskakującą jak na Mary Sue. Szkoda, że scenarzyści rzucają jej kłody pod nogi, przez co w filmie są cringe’owe momenty i sztuczne dialogi, ale tragedii na szczęście nie ma. Ale “Kapitan Marvel” ciągnie, nomen omen, Samuel L. Jackson. Nick Fury jest zabawny, uśmiechnięty, aż chce się go oglądać. Bez jego postaci film zapadłby się pod własnym ciężarem. Poza wspomnianą parą aktorów jest słabo. Ben Mendelsohn w roli Talosa jest mocno przeciętny, głównie przez CGI, które zabiło mimikę jego postaci. Negatywnie zaskoczył mnie Jude Law, normalnie świetny aktor, który tutaj jest tak niewyrazisty, jak się tylko da. Może to bardziej wina słabego scenariusza, ale no sorry, antagoniści w tym filmie to dramat na miarę najnowszych Star Warsów.
Gdy dorzucimy do tego wszystkiego wady typowe dla marvelowskich blockbusterów, czyli ogrom głupotek, nielogiczności i dziur fabularnych, a także dziwnie poprowadzone wątki (vide przygody rudego kota), czy wyraźnie wymuszony momentami luz i dowcip, wykreowany obraz “Kapitan Marvel” maluje się w raczej szarych barwach. Ale nie jest aż tak źle – wiele żartów bawi i śmieszy, kilka scen akcji zapiera dech w piersiach…
No właśnie, sceny akcji. Niektóre – świetne. Niektóre, takie jak pościg za pociągiem metra czy scena z lecącymi na Ziemię pociskami – beznadzieja. Nie tylko ze względu na słabe efekty specjalne, zawiniła tu też słaba realizacja i reżyseria. Zakochałem się natomiast w krążownikach Kree, których wygląd jest żywcem wyjęty z powieści ze świata Honor Harrington. Szkoda, że nikt nie znalazł nigdy chęci i pieniędzy na ekranizację przygód Honor Harrington – to dopiero byłby nastojaszczy horror szoł!
“Kapitan Marvel’ to rzemieślnicza robota. Coś jak paczka Lays’ów z fabryki w Tomaszowie Mazowieckim. Ani to dobry Marvel, ani zły Marvel, ot, taka papka dla mas. Film co prawda porusza ważne zagadnienia (feminizm, uchodźcy), ale robi to poprzez pretensjonalne metafory, które spłycają te wątki do sieczki. Ten film to laurka dla zysku, bo przecież business is business. A szkoda, bo miało to w sobie potencjał na bycie przynajmniej dobrym Marvelem.
- oryginalny tytuł: Captain Marvel
- data premiery: 2019
- gatunek: superbohaterowie
- reżyseria: Anna Boden, Ryan Fleck
- scenariusz: Anna Boden, Ryan Fleck, Geneva Robertson-Dworet
- aktorzy: Brie Larson, Samuel L. Jackson, Ben Mendelsohn, Jude Law
- moja ocena: 6/10
Doświadczony copywriter i dziennikarz, który pisał m.in. dla Wirtualnej Polski, Gier Online oraz Queer.pl. Obronił filmoznawczy licencjat, a obecnie kończy studia magisterskie na kierunku artes liberales na Uniwersytecie Warszawskim. Prowadzi serwis 500 Filmów od 2018 roku.