Z góry ostrzegam, że to nie będzie łatwa lektura, bo zamierzam jednoznacznie skrytykować film, który w przyszłym roku prawdopodobnie wygra Oscara – a już na pewno stanie do oscarowego wyścigu jako jeden z faworytów w kategorii najlepszy film. Jedna bitwa po drugiej wielkiej kariery w polskich kinach nie zrobiła, bo dotychczas zobaczyło ją ok. 115 tys. widzów, co nie jest zbyt dobrym wynikiem. Za to film zebrał doskonałe recenzje, i to zarówno wśród zwykłych widzów, jak i krytyków. Osobiście jednak całkowicie nie rozumiem zachwytów nad tym Jedną bitwą po drugiej – uważam, że to wydmuszka, chyba pierwsza w karierze Paula Thomasa Andersona. Dlaczego tak uważam? Cóż, spróbuję to wyjaśnić…

Jedna bitwa po drugiej to nieudana satyra na współczesną Amerykę
Paul Thomas Anderson co do zasady kręci kino historyczne o charakterze retrospektywnym, co oznacza, że tematem jego filmów jest przeszłość, a nie teraźniejszość. Innymi słowy, interesuje go Ameryka, jaka była kiedyś – a nie taka, jaka jest teraz. W przypadku Jednej bitwy po drugiej reżyser ewidentnie zerwał z tą zasadą, bowiem film jest może i całkiem celną, ale toporną satyrą na współczesne USA, nakręconą bez pazura i bez polotu.
O zerwaniu z retrospektywnością świadczy przepisanie literackiego pierwowzoru, powieści Vineland Thomasa Pynchona, na obecne czasy. Oryginał rozgrywa się za czasów neokonserwatywnej rewolucji Ronalda Reagana, zaś jego akcja zaczyna w latach 60., a więc w czasach narodzin kontrkultury, której ważnym elementem jest przecież szeroko rozumiana rewolucja społeczna. Zmiany chronologiczne niestety nie służą fabule, bowiem centralny temat powieści, wojna z narkotykami, zdążył się już zdezaktualizować (a raczej: wygląda zupełnie inaczej, niż za Ronalda Reagana i rozgrywa się w dużej mierze poza granicami USA). Stąd też Anderson zmienił narkotyki na nielegalną migrację, portretując ją oczywiście w krzywym zwierciadle, zawierającym jednocześnie elementy satyry społecznej oraz groteski.
Źli, biali faceci kontra ciapowaci rewolucjoniści
Takie połączenie nie działa, bo nie ma prawa działać. Z jednej strony film kąsa amerykańskie elity. Agenci federalni, zawsze biali i prawie zawsze wytatuowani od stóp do głów, różnią się od stereotypowych neofaszystowskich bojówkarzy tylko tym, że noszą prawdziwe mundury, a nie udawane. Z kolei rządzące elity to protestanccy rasiści, zwalczający związki międzyrasowe i rządzący twardą ręką. Na pierwszy rzut oka jest to całkiem celny przytyk w kierunku Ameryki Donalda Trumpa, ale tak naprawdę obraz ten jest jednowymiarowy i brakuje mu jakiejkolwiek subtelności. Trudno to nawet nazwać pełnoprawną satyrą, bowiem tak naprawdę nie wynika z niej nic, poza wskazywaniem palcem na pewne zjawiska, którym Anderson jest ewidentnie przeciwny (np. rasizm, nadużywanie prawa w walce z nielegalnymi imigrantami).
Stopień skrzywienia obrazu amerykańskich elit jest na tyle duży, że niektóre sceny zahaczają wręcz o groteskę. Trochę trudno wyjaśnić wprowadzenie tej kategorii estetycznej, bowiem nie pasuje ona do reszty filmu, a już szczególnie do tych scen, które przedstawiają perspektywę rewolucjonistów. Zresztą główny antagonista filmu, pułkownik Steven J. Lockjaw, jest przerysowany aż do przesady, a wcielający się w niego Sean Penn sprawia wrażenie, jakby grał w zupełnie innym tonie, niż reszta obsady. Nie jest to zła rola, ale ma w sobie fałszywe nuty, poza tym jest wręcz całkowicie dwuwymiarowa (zbudowana na prostym antagonizmie między byciem białym faszystą, a ukrytą żądzą w stosunku do czarnych kobiet).
Zajmijmy się teraz drugą stroną medalu – rewolucjonistami. Anderson też sobie z nich żartuje, ale robi to zdecydowanie łagodniej, więc satyra nie jest symetrystyczna. Oczywiście nie ma w tym nic złego, natomiast Jedna bitwa po drugiej ewidentnie opowiada się po jednej ze stron sporu, na dodatek rysując drugą ze stron jako zło absolutne. Na tym jednak nie koniec problemów z rewolucjonistami, bowiem Leonardo DiCaprio – bożyszcze tłumów – nie zagrał w tym filmie dobrze. Nie gra też źle, ale podstarzały hipis z mózgiem wypalonym przez zioło nie jest wymagającą rolą. Główny bohater kręci się po ekranie bez ładu i składu, a do tego brakuje mu sprawczości. Jedyne, co tak naprawdę robi, to rzuca różne odmiany słowa “fuck”. DiCaprio nie jest w tym specjalnie wiarygodny, trochę ma się wrażenie, że to odgrzewany kotlet z jego poprzednich ról. Taki Wilk z Wall Street, ale bez pazura, na haju i dwadzieścia lat później. Brakuje mu też chemii z resztą obsady, może poza Benicio del Toro, ale postać tego ostatniego, chyba najciekawsza w całym filmie, jest niewykorzystana i aż chciałoby się widzieć jej więcej.
Jedna bitwa po drugiej gubi rytm narracji
Sam pomysł na fabułę jest OK, ale nie podoba mi się sposób, w jaki Anderson prowadzi narrację. Robi to chronologicznie i moim zdaniem to nie działa, bowiem pierwsze trzydzieści minut – prolog przedstawiający wydarzenia z przeszłości – wydaje się być wyjęty z innego filmu, ponieważ ma zupełnie inny rytm narracji. Można to było opowiedzieć inaczej, ciekawiej, na przykład niechronologicznie, podkreślając przy tym najważniejsze momenty w ramach retrospekcji. Tak, aby fabuła nie gubiła rytmu opowieści, co niestety przy niemal trzygodzinnym filmie jest z perspektywy widza męczące.
Dramat rodzinny to niewykorzystany potencjał
Jest jeszcze jeden aspekt Jednej bitwy po drugiej, który nie wyszedł – dramat rodzinny. Jeśli zignorować wszystkie wątki społeczno-polityczno-historyczne, to mamy do czynienia z filmem o relacji ojca z córką, którzy tworzą rozbitą i dysfunkcyjną rodzinę. Kwestie te nie zostały jednak zbytnio rozbudowane, pozostają raczej na drugim planie Zresztą pomiędzy głównym bohaterem a jego córką też brakuje chemii, pomimo jednej, całkiem niezłej sceny przy drzwiach (kto oglądał, ten wie). Trochę szkoda, bo w tym wątku krył się duży potencjał, niestety zmarnowany. Cóż, wyszło jak wyszło.
Nie polecam Jednej bitwy po drugiej – to słaby film
Od stron operatorskiej nie mam w stosunku do filmu większych uwag, bo Anderson dobiera dobrych współpracowników i wie, jak wydobyć piękno z poszczególnych kadrów. Scena pewnego pościgu w finale wyróżnia się pod tym względem na plus – jest ciekawie nakręcona i na w sobie to coś, poza tym można ją bardzo ciekawie przeanalizować, bo ma też pewne znaczenie symboliczne. Ale poza kilkoma pomniejszymi zaletami Jedna bitwa po drugiej to wydmuszka – słaby film, który nie sprawdza się ani jako satyra społeczna, ani jako manifest polityczny, ani jako dramat rodzinny. Całkowicie nie rozumiem zachwytów nad tym dziełem, szczególnie przez rodzimych widzów oraz krytyków (bo Amerykanów jeszcze jestem w stanie rozgrzeszyć, to film nakręcony pod ich gusta). Osobiście zdecydowanie go nie polecam, szczególnie zważywszy na niemal trzygodzinny metraż. Już lepiej w międzyczasie przeczytać jakąś wartościową książkę.
- oryginalny tytuł: One Battle After Another
- data premiery: 2025
- gatunek: dramat
- reżyseria: Paul Thomas Anderson
- scenariusz: Paul Thomas Anderson
- aktorzy: Leonardo DiCaprio, Sean Penn, Benicio del Toro, Teyana Taylor, Chase Infiniti
- moja ocena: 3/10

Doświadczony copywriter i dziennikarz, który pisał m.in. dla Wirtualnej Polski, Gier Online oraz Queer.pl. Obronił filmoznawczy licencjat (o filmie Threads) i magisterkę (o komiksach New Teen Titans i serialu animowanym Młodzi Tytani) na kierunku artes liberales na Uniwersytecie Warszawskim. Prowadzi serwis 500 Filmów od 2018 roku.