W roku 1999 miał się skończyć świat. Dziś to już zamierzchłe czasy, ale nadchodzący koniec milenium doprowadził do wzrostu popularności apokaliptycznych wierzeń w amerykańskim społeczeństwie na skalę nieporównywalną z 2012 rokiem. Obawiano się wówczas ogromnych asteroid, inwazji kosmitów, ogólnoświatowych epidemii śmiertelnego wirusa (ironic), a także pluskwy milenijnej, która miała doprowadzić do awarii wszystkich światowych komputerów (co, wbrew dzisiejszym mitom, było prawdziwym problemem rozwiązanym tylko i wyłącznie dzięki pracy tysięcy specjalistów). Nic dziwnego, że końcówka lat 90 upłynęła pod znakiem licznych filmów katastroficznych w rodzaju Armageddonu (1998, reż. Michael Bay) czy Dnia zagłady (1998, reż. Mimi Leder). W końcu Hollywood jak nikt inny potrafi monetyzować nastroje społeczne, czego przykładem jest też wyreżyserowany przez Petera Hyamsa I stanie się koniec, czyli film łączący tematykę apokalipsy z… religijnym horrorem. Jeżeli na pierwszy rzut oka zlepek ten wydaje się być lekko kiczowaty, to cóż, trafiliście w dziesiątkę.
Jericho Cane to emerytowany gliniarz z austriackim akcentem. Po stracie żony i córki pogrążył się w alkoholu i wybrał dobrze płatną, lecz moralnie wątpliwą pracę przy ochronie wysoko postawionych “biznesmenów”. Gdy jeden z klientów zostaje niemal zastrzelony przez snajpera, który okazuje się szalonym katolickim księdzem, zaintrygowany Cane postanawia zbadać sprawę. Szybko wpada na trop znacznie większego spisku dotyczącego przyjścia na świat antychrysta… Od tego momentu fabuła, hm, idzie trochę dalej i angażuje satanistów, katolickich rycerzy, papieża Jana Pawła II, amerykańską kobietę oraz… samego szatana, który biega sobie po Nowym Jorku w przebraniu śmiertelnika.
Jeżeli po powyższym opisie przyszedł wam na myśl Adwokat diabła (1997, reż. Taylor Hackford), to cóż, skojarzenie jest jak najbardziej słuszne. Hyams ewidentnie inspirował się filmem Hackforda, a odgrywający szatana Gabriel Byrne nie tylko wygląda podobnie do Ala Pacino, ale też bardzo podobnie się zachowuje. Wbrew pozorom taka zrzynka ratuje film, bo król piekieł w interpretacji Byrne’a jest niezwykle charyzmatyczną postacią, która kłamie, zwodzi, a także kpi sobie ze wszystkiego i wszystkich. Co istotne, to właśnie jego butność oraz pycha prowadzi go ostatecznie do upadku, co wydaje się być spójne z biblijnym wizerunkiem tej postaci.
Wyrazisty antagonista to zazwyczaj dobry znak, szczególnie w tych bardziej komercyjnych produkcjach, ale w przypadku I stanie się koniec niestety jest jedynym pozytywnym elementem filmu. Hyams popełnił dwa grzechy kardynalne, których zwyczajnie nie da się zignorować. Pierwszym z nich jest wybitnie nijaki scenariusz opierający się na kilku idiotycznych konceptach. Niby jest w filmie jakaś intryga, a Jericho dwoi się i troi, by wykaraskać swojego MacGuffina (aka kobietę, która ma urodzić antychrysta) z kłopotów, ale tak naprawdę mamy tutaj do czynienia ze strasznym bałaganem, z którego ostatecznie nic nie wynika. A propos Jericha – Schwarzenegger zagrał tutaj jedną z najsłabszych ról w swojej karierze, a były policjant z problemami w jego interpretacji wypada nieznośnie stereotypowo i miałko. Niestety wykreowana przez niego postać jest pozbawiona charyzmy, przez co nie nadaje kiczowatej fabule odpowiedniego tempa. Schwarzenegger niby coś tam biega, strzela i gada, ale one-linery wypadają blado, a aktor wygląda na zagubionego i znudzonego. Niestety nie jest to materiał na dobrego protagonistę.
Równie biednie wypadła strona techniczna I stanie się koniec, na czele z beznadziejnymi efektami specjalnymi. Tak, wiem, że to były jeszcze lata 90, ale bez przesady! Kiepawe CGI oraz bardzo dosłowne podejście do kwestii religijnych dodatkowo podkreślają kicz i odpychają od całości. Niewiele lepiej jest zresztą pod innymi względami. Zastanawiam się, na co poszło niemal 100 milionów dolarów budżetu, bo chyba nie na rekwizyty…
Stało się – oto kolejny recenzowany przeze mnie film w reżyserii Petera Hyamsa i kolejne rozczarowanie. O ile wcześniejszy Koziorożec Jeden (1977) miał przynajmniej pomysł na siebie, a całość dało się obejrzeć bez bólu mózgu, o tyle I stanie się koniec niestety nie sprawdza się pod żadnym względem – ani jako rozrywkowe kino akcji, ani jako film katalizujący lęki społeczne związane z apokalipsą, ani jako horror religijny. Albo nie mam farta do filmów tego twórcy, albo Hyams po prostu znacznie lepiej sprawdza się jako autor zdjęć niż jako reżyser.
- oryginalny tytuł: End of Days
- rok premiery: 1999
- gatunek: thriller
- reżyseria: Peter Hyams
- scenariusz: Andrew W. Marlowe
- aktorzy: Arnold Schwarzenegger, Gabriel Byrne, Robin Tunney, Kevin Pollak
- moja ocena: 3/10
Doświadczony copywriter i dziennikarz, który pisał m.in. dla Wirtualnej Polski, Gier Online oraz Queer.pl. Obronił filmoznawczy licencjat, a obecnie kończy studia magisterskie na kierunku artes liberales na Uniwersytecie Warszawskim. Prowadzi serwis 500 Filmów od 2018 roku.