Czarne święta (2019) to słaby slasher i beznadziejny film – recenzja

Reklama

Nie mam nic przeciwko remake’om – po prostu są do luftu. Tak, to miał być dowcip. I tak, był słaby. Tak samo jak większość obejrzanych przeze mnie przeróbek klasyki kina (z pewną ilością chlubnych wyjątków, vide Laleczka). Jest jednak pewien rodzaj filmów, których nienawidzę znacznie bardziej od nieudanych remake’ów. Mowa tutaj o Kinie Zaangażowanym Społecznie, celowo pisanym od wielkiej litery. Bo jakoś tak jest, że gdy reżyser ma Misję Głoszenia Prawdy i gdy ową Misję realizuje w swoich dziełach, to efektem tego zawsze jest albo bardzo zła ideologiczna papka, albo beznadziejna ideologiczna papka. Wyreżyserowane przez Sophię Takal Czarne święta pod przykrywką kina gatunkowego są niestety uszyte z tych samych nici co tegoroczna antyaborcyjna agitka Nieplanowane, której recenzję znaleźć można tutaj

Plakat filmu "Czarne święta" w reżyserii Sophi Takal
Plakat filmu

Grupa studentek elitarnego Hawthorne College mieszka razem w akademiku i przygotowuje się do świąt. Część z nich wyjeżdża na ferie do rodziny, reszta planuje wziąć udział w uczelnianej imprezie. Główną bohaterką Czarnych świąt jest Riley. Dziewczyna wciąż zmaga się z traumą po gwałcie, którego dokonał na niej jeden ze studentów należących do tajemniczego bractwa DKO. Na pierwszy plan wysuwają się jednak dwie inne postacie: kumpela Riley, Kris, którą ciężko scharakteryzować inaczej niż jako stereotyp nawiedzonej social justice warrior (choć nie przepadam za tym określeniem), a także niezbyt lubiany przez bohaterki profesor Gelson. 

Czarne święta nie sprawdzają się ani jako polityczna agitacja, ani jako slasher. Bo o ile faktycznie na terenie kampusu mają miejsce morderstwa, reżyserka nie poświęca im zbyt wiele uwagi. Sceny zabójstw oraz sekwencje je podbudowujące są, jak na slasher, wyjątkowo krótkie i nieangażujące. Takal zabrakło pomysłu, a może i chęci do zaserwowania widzom czegoś ciekawszego od duszenia ofiary lampkami choinkowymi. I tak Czarne święta wyzute są ze świątecznego klimatu. Jasne, mamy tutaj sporo choinek, migających światełek i innych dekoracji kojarzących się z Bożym Narodzeniem, ale tak na dobrą sprawę to tyle. Akcja filmu równie dobrze mogłaby mieć miejsce w styczniu lub lutym, a opowiadana przez reżyserkę historia nic by na tym nie straciła. Swoją drogą ten kompletny brak klimatu boli podwójnie, ponieważ oryginałowi z 1974 roku udało się wręcz perfekcyjnie wykorzystać świąteczną atmosferę do podkreślenia samotności głównych bohaterek. 

Film dużo stracił także na prawie całkowitym wyeliminowaniu elementów gore. Nie każdy slasher musi mieć od razu tonę krwi, ale w tym konkretnym przypadku, zważywszy na idiotyczny, pełen absurdów finał, aż prosiło się o wprowadzenie tryskającej gęsto posoki oraz o zakończenie rodem z Zabawy w pochowanego. Na szczęście Takal nie stroni od brutalności, która w większości jednak dzieje się poza ekranem. W finale trup ściele się gęsto, ale i bez sensu. Wtedy właśnie w światło reflektorów wzięci są nieciekawi bohaterowie. O ile reżyserce udało się stworzyć kilka sympatycznych postaci pobocznych, o tyle przyjaciółki protagonistki na czele z Kris to osoby wyjątkowo wręcz antypatyczne. Główna bohaterka zaś to osoba zaskakująco nijaka, zdefiniowana przez reżyserkę głównie poprzez traumę z przeszłości. Na takiej podstawie ciężko jest zbudować wiarygodną psychologicznie postać i, prawdę mówiąc, Takal nawet nie próbowała tego zrobić, bo jak sama wspomina w wywiadzie, bardziej interesowało jej wyrażenie sprzeciwu wobec mizoginii i seksizmu.

Reklama

Cel reżyserki bez wątpienia jest szlachetny i słuszny, a odczytywanie postaci zabójcy Billy’ego z oryginalnego filmu jako symbolu patriarchatu to bardzo ciekawy pomysł. Problem w tym, że główną siłą pierwowzoru była jego tajemniczość oraz brak dosłowności, które pozostawały ogromne pole do interpretacji. Dzieło Takal natomiast nie tylko zostało z tych przymiotów odarte, ale na dodatek stanowi ideologiczny manifest ukryty pod przebraniem kina gatunkowego. I choć rozumiem wybór takiej formy przekazu, wszak “Czarne święta” mają w sobie coś z nurtu feministycznego kina eksploatacji spod znaku rape and revenge, to zdecydowanie nie trafia do mnie finalne dzieło, które pod względem artystycznym jest zwyczajnie miałkie, wręcz bardzo słabe. Choć, by oddać reżyserce co reżyserskie, zdjęcia stoją na dość wysokim, satysfakcjonującym poziomie. Szkoda tylko, że jedna jaskółka wiosny nie czyni.

Trudno jest bowiem napisać dobre dialogi, gdy połowa wypowiedzi bohaterów to wykładane explicite poglądy reżyserki, nijak mające się do fabuły. Trudnoo jest stworzyć ciekawe postacie, gdy ich jedyną funkcją jest bycie jaskrawymi przedstawieniami pewnych ideologii. Takal opowiada o patriarchacie już na poziomie wizualnych metafor. Podczas pierwszego morderstwa z początku filmu zaatakowana dziewczyna upada i podczas szarpaniny w śniegu jej ręce rysują zarys aniołka. Chwilę później zamaskowany zabójca odciąga jej ciało poza kadr, a śnieżny aniołek zamienia się w wielkiego fallusa. Cóż za metaforyka! Brak tutaj subtelności i artystycznej wrażliwości, która niezbędna jest przy podejmowaniu niełatwych tematów. Nie jest to zresztą jedyna wykorzystana przez reżyserkę przenośnia – stroje członków bractwa to wariacje na temat przebrań kobiet z Opowieści podręcznej, a do rzucenia klątwy źli mężczyźni używają m.in. ukradzionego kubeczka menstruacyjnego, jasno pokazanego jako symbol współczesnej kobiecości.

I tak w zakończeniu Takal zdejmuje tym “dobrym” postaciom wszelkie hamulce moralne, jasno pokazując swoją ideologiczną agendę. Ostatecznie starcie nie zostawia jeńców, w końcu Kris oraz reszta ferajny mają przyznaną przez reżyserkę monopol na prawdę, a zabójstwo w jej imieniu to przecież nic złego. Próżno w Czarnych świętach szukać pozytywnej postaci męskiej, za wyjątkiem Landona, choć nawet i on daje się uwieść patriarchatowi. Obrywa się nawet chłopakowi jednej z bohaterek. Zostaje on zrównany z ziemią za skądinąd całkiem trafne spostrzeżenia, które śmiał przedstawić podczas dyskusji bohaterek. Nie oszukujmy się, Czarne święta wprost ociekają mizoandrią, stojącą w sprzeczności z równościowymi ideałami. Cała ta zerojedynkowość, naiwność i ideologiczna zaciekłość wtłoczona przez reżyserkę w fabułę najzwyczajniej w świecie zarżnęła film już na etapie scenariusza.

Feministyczna reinterpretacja oryginalnych Czarnych świąt to fenomenalny pomysł, jak najbardziej pozostający w zgodzie z duchem pierwowzoru. Problem w tym, że dzieło Sophii Takal nie jest kinem gatunkowym ani nawet zwyczajnie dobrym filmem, a bardzo słabej jakości ideologicznym manifestem, który nie ma żadnych innych ambicji poza głoszeniem jedynej słusznej prawdy. Reżyserka nie ma aspiracji do opowiedzenia spójnej, intrygującej historii, nie mówiąc już o wykreowaniu ciekawych, sympatycznych bohaterów. Zresztą nawet gdyby takowe aspiracje miała, a Takal udałoby się je zrealizować, nie byłbym zadowolony z Czarnych świąt. Głównie dlatego, że nienawidzę dzieł sztuki, których jedynym zadaniem jest próba zmanipulowania widzów do przyjęcia określonego światopoglądu, niezależnie od tego, jak słuszny by ten światopogląd nie był. Ot, uważam tak choćby dlatego, że w kinie i sztuce najbardziej cenię niejednoznaczność i ambiwalentną fabułę, która pozostawia pole do ciekawych przemyśleń. W dziele Takal zaś próżno tego szukać.

Jeżeli chcesz zobaczyć Czarne święta w legalnym źródle, film znajdziesz na Player+.

  • oryginalny tytuł: Black Christmas
  • data premiery: 2019
  • gatunek: horror
  • reżyseria: Sophia Takal
  • scenariusz: Sophia Takal, April Wolfe
  • aktorzy: Imogen Poots, Aleyse Shannon, Brittany O’Grady, Cary Elwes
  • moja ocena: 2/10
Reklama

Napisz komentarz

By korzystać ze strony, zaakceptuj ciasteczka. Więcej informacji

Strona korzysta z ciasteczek (głównie Google Analytics) w celu zapewnienia jak najlepszej technicznej jakości usług. Ciasteczka są niezbędne do prawidłowego funkcjonowania strony, dlatego prosimy cię o zaakceptowanie naszej polityki.

Zamknij