Jakoś tak już bywa, że niektóre głośne, powszechnie doceniane filmy mi się nie podobają. Tak było z Oppenheimerem, tak było z Biednymi istotami, tak jest z Civil War, czyli najnowszym dziełem Alexa Garlanda. Brytyjski reżyser zadebiutował świetną Ex Machiną, ale każdy jego film jest gorszy od poprzedniego. Moje rozczarowanie jest o tyle dziwne, że krytycy filmowi (z nielicznymi wyjątkami) są zachwyceni, a ja nie jestem w stanie zrozumieć, skąd to wynika.
Fabuła Civil War jest płytka i zachowawcza
Ale zostawmy narzekanie na później. Civil War opowiada o czwórce reporterów, którzy udają się w samo serce wojny domowej, która rozdarła USA na trzy części. Z jednej strony mamy rząd federalny pod przewodnictwem prezydenta – małostkowego, oderwanego od rzeczywistości faceta, który wygląda prawie jak Donald Trump (a przynajmniej nosi taki sam, wściekle czerwony krawat). Walczą z nim Zachodnie Siły Teksasu i Kaliforni, które prą na Waszyngton z prędkością światła. Gdzieś tam w tle jest jeszcze Sojusz Florydy, ale tak naprawdę nic o nim nie wiemy.
Nasi bohaterowie jadą do Waszyngtonu, bo chcą przeprowadzić ostatni wywiad z prezydentem, który w ciągu najbliższych dni zostanie obalony i zabity przez siły zachodnie. Aby tego dokonać, muszą przedostać się z Nowego Jorku, omijając po drodze Filadelfię i zahaczając o zdobyte przez secesjonistów Charlotesville. Droga wiedzie przez prowincję, a po Amerykanach w sytuacji ekstremalnej można się spodziewać wszystkiego, więc bywa brutalnie.
Niestety fabuła filmu jest wyjątkowo płytka, bo Garland całkowicie zrezygnował z tworzenia jakiegokolwiek świata przedstawionego. O prezydencie wiemy jedynie tyle, że rządzi trzecią kadencję i zlikwidował kiedyś FBI. Natomiast secesjoniści są i… Cóż, fajnie się nazywają, ale to tyle. Nie wiadomo, o co toczy się wojna, co ją wywołało, jaka jest oś konfliktu. Walczą ze sobą rząd federalny, Sojusz Florydy oraz Siły Zachodnie Teksasu i Kalifornii, ale równie dobrze mogło to być starcie Wielkich Przedwiecznych, Motomyszy z Marsa oraz Świętych Rycerzy Żelaznego Łańcucha ze świata mangi „Berserk”.
Reżyser dość otwarcie sugeruje, że to prezydent jest tym złym, ale zasadniczo nie dostajemy żadnych szczegółów. Trudno o jakieś dylematy moralne w takiej sytuacji. Zresztą Garland w ogóle jest bardzo zachowawczy oraz oszczędny. Civil War niemal w ogóle nie odnosi się do napięć, jakie targają amerykańskim społeczeństwem. Niemal w ogóle! Jedynie coś tam, gdzieś tam, bardzo nieśmiało sugeruje. A przecież, przynajmniej na papierze, jest to centralny temat filmu…
Podróż do wnętrza piekła, czy spacer po prowincji?
Widziałem, że niektórzy recenzenci określają wyprawę bohaterów mianem podróży do wnętrza piekła. Pojawiły się nawet porównania do Czasu apokalipsy, co zakrawa o świętokradztwo. No sorry, ale nie – to nie jest podróż do wnętrza piekła, a raczej spacerek po amerykańskiej prowincji.
Gdy bohaterowie wyjeżdżają z Nowego Jorku, podróżują przez zniszczoną, amerykańską prowincję, którą wypełniają wraki samochodów oraz Humvee. Po drodze, niczym w jakiejś słabej grze komputerowej, napotykają na coraz to kolejne sceny, które mają szokować. Problem w tym, że nie ma w nich ani trochę powagi, a co jak co, film o wojnie domowej powinien mieć gravitas.
Poszczególne sceny raczej nie są za ciekawe czy specjalnie oryginalne. Tak naprawdę są czymś w rodzaju stock footage, który znamy już z setek dużo lepszych filmów o wojnie domowej, czy wojnie jako takiej. Brutalnie ukarani szabrownicy? Check. Egzekucja jeńców? Check. Psychopatyczni żołnierze dokonujący czystek etnicznych? Check. Obóz uchodźców? Check. Na pierwszy rzut oka nie brzmi to tak źle, ale inne filmy osadzały takie sceny w jakimś kontekście, a tutaj w ogóle nie ma kontekstu!
Doły z wapnem, czyli war is hell na sterydach
Wspomniałem o psychopatycznych żołnierzach, którzy dokonują czystek etnicznych. Dzieje się to w sekwencji z dołami z wapnem – nie zdradzę wam nic więcej, żeby nie psuć zabawy. To chyba najlepsza część filmu, ale tylko dlatego, że ma bardzo mocny temat (czystki etniczne, masowe zabójstwa) oraz świetną grę aktorską Jessego Plemonsa, który wciela się w rolę typowego, wyolbrzymionego psychopaty. OK, te dwie rzeczy działają w połączeniu za sobą, ale już wszystkie pozostałe elementy są intelektualnie i emocjonalnie płytkie, wręcz puste. Po zakończeniu całej sekwencji zostajemy z pytaniem „ale o co chodzi?” i refleksją „aha, a więc czystki etniczne na ludności cywilnej są straszne i złe”. No brawo, panie Garland, gratuluję odkrycia na miarę Nagrody Nobla.
Możemy oczywiście argumentować, że to ważny wniosek, a ostrzeżenie przed grozą wojny domowej niesie za sobą pewną wartość. OK, to prawda, ale nie wystarczy pokazać nam kilku strasznych migawek, aby taki film nagle zaczął działać. Poszczególne sceny trzeba ze sobą połączyć, osadzić w kontekście, zarysować jakiś świat przedstawiony, wreszcie chociaż zasugerować przyczyny i skutki dziejących się na ekranie wydarzeń. Tutaj tego po prostu nie ma.
Bohaterowie są i tyle można o nich powiedzieć
Jak już wspomniałem, bohaterami filmu jest czworo reporterów wojennych. Bardzo chciałbym coś więcej o nich napisać, ale są to postacie, które nie mają rozbudowanej osobowości i, za wyjątkiem najmłodszej Jessie, nie przechodzą żadnej drogi. Lee jest doświadczoną, opanowaną reporterką i… w sumie to tyle, nie wiem, jak ją jeszcze opisać. Jej współpracownik, Joel, to lekkoduch o żelaznych nerwach, a Sammy jest stary, doświadczony i… no w sumie to też tyle.
Wspomniana Jessie jest młodą, nieopierzoną dziewczyną, która traktuje pracę reportera wojennego trochę jak jakąś przygodę. Rzeczywistość szybko wyprowadza ją z błędu, a rozwój jej postaci kończy się w finale, gdy po pewnym tragicznym wydarzeniu wreszcie coś sobie uświadamia. No fajnie, ale nie jest to odkrywcze czy ciekawie, a do tego sprawia, że brak rozwoju pozostałych bohaterów staje się irytujący.
Fajerwerki w finale nie wypaliły
No właśnie, finał. Zakończenie Civil War strasznie mnie rozczarowało, i to z kilku różnych powodów. Pierwsza godzina i dwadzieścia minut filmu to podróż po amerykańskiej prowincji, z której nie za wiele wynika – oczywiście poza wspomnianym stock footage z wojny domowej. Natomiast w finale otrzymujemy crème de la crème, czyli szturm sił secesjonistycznych na Waszyngton. Nie będzie jeńców – każdy, kto trzyma z federalnymi, ma zostać zabity, włącznie z prezydentem ukrywającym się w Białym Domu.
Tak na marginesie, Civil War w ogóle nie zachwyca od strony wojskowej. Interesuję się współczesną wojskowością, więc oczekiwałem od filmu czegoś więcej, a w zamian za to nie dostałem nawet solidnych podstaw. Siły zachodnie nie używają w ogóle znaków szybkiej identyfikacji, które w rzeczywistości służą do rozróżniania swoich i obcych, ale też do oznaczania poszczególnych rodzajów oraz zgrupowań sił (rosyjscy najeźdźcy na przykład używają na Ukrainie liter Z, V oraz O). W ataku na Waszyngton uczestniczą: jeden czołg M1 Abrams, cztery samochody terenowe Humvee oraz kilka śmigłowców, które raz przelatują sobie nad żołnierzami i nic nie robią. To jest ta widowiskowość i rozmach??? O realizmie nie wspominam, bo nie chcę kopać leżącego, szczególnie że Humvee zostały użyte w roli BWP, którymi zdecydowanie nie są.
Dobra, koniec niszowych tematów, bo chyba nikogo z was nie interesują meandry współczesnej wojskowości. A więc zaczyna się szturm. Biały Dom atakuje kilkunastu (!!!) żołnierzy, wśród których kręci się kilku różnych reporterów. Dziennikarze wpadają na wojaków, ciągle się wychylają, słowem – przeszkadzają im w walce. Wygląda to skrajnie absurdalnie i całkowicie psuję powagę sceny. Gdy siły zachodnie docierają do Białego Domu, we wnętrzach widzimy: siedmiu żołnierzy, trzech reporterów oraz sześciu lub siedmiu agentów Secret Service, którzy bronią prezydenta. Czy zabrakło im pieniędzy na statystów i efekty specjalne? A może rzeczywiście tak powinna wyglądać bitwa o stolicę światowego imperium?
Oczywiście jest dużo strzelania i nawet ładnie by to wyglądało, gdyby Garland choć trochę się postarał i nakręcił widowiskowe sceny. W ogóle sam finał jest skrajnie absurdalny. Otoczony, przegrany prezydent jest pokazany jako najgorszy tchórz, który nic nie robi. Nie próbuje nawet użyć broni atomowej, a przecież osoba z takim charakterem na pewno by po nią sięgnęła! Poza tym w finale coś dzieje się jednej z postaci. Ma to miejsce w trakcie absurdalnej sceny, która jest jedną z ostatnich w filmie. Zawiera ona amerykański patos w najgorszym, niestrawnym wydaniu, a do tego jest tak kliszowa, że aż żal na to patrzeć.
Civil War: podsumowanie
Civil War bardzo mi się nie podobało. To dość nudny, nieciekawy film, który nie ma sobą nic do zaoferowania. Mogło być ciekawie, prowokująco, intelektualnie – a zamiast tego dostaliśmy całkowitą pustkę, zarówno fabularną, jak i emocjonalną. Bohaterowie są statyczni, w ogóle się nie rozwijają, poza Jessie, której postać mimo to jest płytka, wręcz banalna. Brakuje również widowiskowości, wątki militarystyczne są nierealistyczne, a sceny bitew nie wywołują większych emocji.
Civil War ma kilka niezłych momentów, ale to zdecydowanie za mało, szczególnie że prowadzą one do banalnej konkluzji „wojna domowa jest zła i cierpią na niej cywile”. To oczywiście prawda, ale czy trzeba ją kłaść łopatą do głów widzów w zbanalizowanej formie, bez artystycznej i intelektualnej głębi?
- oryginalny tytuł: Civil War
- data premiery: 2024
- gatunek: dramat / wojenny
- reżyseria: Alex Garland
- scenariusz: Alex Garland
- aktorzy: Kirsten Dunst, Wagner Moura, Cailee Spaeny, Stephen McKinley Henderson, Nick Offerman, Jesse Plemons
- moja ocena: 3/10
Doświadczony copywriter i dziennikarz, który pisał m.in. dla Wirtualnej Polski, Gier Online oraz Queer.pl. Obronił filmoznawczy licencjat, a obecnie kończy studia magisterskie na kierunku artes liberales na Uniwersytecie Warszawskim. Prowadzi serwis 500 Filmów od 2018 roku.
Zgadzam się w stu procentach i kompletnie nie rozumiem zachwytów nad filmem większości krytyków .