Brian de Palma przez jednych uważany jest za najbardziej niedocenionego amerykańskiego reżysera, a przez innych za najbardziej przecenionego amerykańskiego reżysera. Cóż, przynajmniej panuje konsensus co do tego, że jest reżyserem, na dodatek amerykańskim. Z “Carrie” natomiast to jest ciekawa sprawa, nie tylko dlatego, że to jedno z wczesnych dzieł de Palmy, ale dlatego, że to adaptacja Stephena Kinga. Pierwsza adaptacja pierwszej powieści Stephena Kinga, wypadałoby dodać. A więc coś, co zdecydowanie warte jest uwagi.
Film oparty jest na wspomnianym wcześniej debiucie Kinga o tym samym tytule, książce, którą miałem przyjemność przeczytać. Carrie White to taka szara myszka, wychowywana przez despotyczną matkę, która jest przy okazji fanatyczką religijną. Dziewczyna ma przerąbane, nie dość, że w domu ma piekło na ziemi, to jeszcze jest gnębiona w szkole. Żeby tego było mało – zbliża się studniówka, a jak wszyscy wiemy, prom night to w Ameryce jest big deal. Ach, wspomniałem już, że Carrie ma moce telekinetyczne?
Gdybym miał opisać film dwoma słowami, powiedziałbym: klimatyczny, dziwny. W tej kolejności. Bo de Palma funduje nam widowisko przesiąknięte klimatem szalonych lat 70, młodzieży szalejącej samochodami (i w samochodach), a także stereotypowego amerykańskiego liceum w Maine, choć przecież równie dobrze mogło to być Ohio czy Illinois. “Carrie” to jeden z tych filmów, które aż krzyczą, że są z lat 70, ze wszystkimi tego zaletami i wadami. Najlepiej o tym świadczą statyści na drugim planie studniówkowej zabawy, żywcem reprezentujący nasze wyobrażenia tamtego okresu w Ameryce.
De Palma dużo czasu poświęca na stworzenie obrazu liceum, do którego chodzi Carrie. Przedstawia nam kilka różnych perspektyw, dzięki czemu wiemy więcej na temat motywacji postaci. Pozwala to też na eksperymenty z symboliką. Główna bohaterka przecież to dziewczyna z dewotycznego domu, przerażona na widok pierwszej miesiączki. Reżyser zestawia jej zagubienie i przerażenie z uśmiechającymi się i wyglądającymi jak z pocztówki innymi licealistkami, czy to w początkowej scenie w szatni, czy później, podczas zajęć z wychowania fizycznego. W ogóle to praca kamery podczas wspomnianej wcześniej lekcji jest ciekawa, z jednej strony podkreśla kobiecość biorących w niej udział dziewczyn, a z drugiej brutalnie przygniata je do ziemi.
Kamera w “Carrie” to temat na osobną opowieść. De Palma pobawił się w eksperymentatora i wprowadził kilka nietypowych i ciekawych ujęć, które albo dynamizują akcję, albo pozwalają spojrzeć na wydarzenia z nieco innej perspektywy. Niektóre ujęcia są ucztą na spojówek, ale reżyser niestety nie uniknął odrobiny banału i jeszcze większej ilości kiczu. Spójrzmy prawdzie w oczy, czasami sposób kadrowania sprawia, że symbolika wydaje się zbyt prosta, ordynarnie wciskana jak odkurzacz w Mango TV. No i film jest kiczowaty. W dużej mierze jest to spowodowane klimatem lat 70 per se, ale czasami, niestety, niektóre zabiegi czy to operatorskie, czy montażowe wprowadzają źle wyglądający kicz.
De Palma postawił na eksperymentowanie również w kwestii montażu i, cóż, wyszło mu to (prawie) perfekcyjnie. Pod tym względem szczególnie błyszczy scena balu maturalnego i to, co działo się potem. Cięcia są agresywne, co współgra ze sposobem komponowania ujęć, pojawia się slow motion, choć wprowadzony w dość niestandardowy sposób, wreszcie ekran dzieli się na kilka nieregularnych, często zmieniających się i puszczanych równolegle ujęć. Ach, do tego dochodzi jeszcze gra kolorowym oświetleniem, która dodaje swoje do warstwy symbolicznej filmu (wiecie, czerwony jako kolor symbolizujący gniew, takie tak). Taka nowatorska jak na tamte czasy forma dobrze współgra z treścią “Carrie”, podkreśla gniew i destrukcję, które zerwały się ze smyczy. Ale czy na pewno forma filmu jest aż tak nowatorska? Nie do końca. De Palma całymi garściami czerpie z dorobku Hitchcocka, nawiązuje do niego poprzez formę. Tak naprawdę większość zabiegów z “Carrie” nie jest czymś nowym, a jest “pożyczona” z filmów Hitchcocka. Cóż, bywa.
Oglądam “Carrie”, tak sobie siedzę i nagle myślę – typ wygląda jak John travolta, tylko młody! Wypadło mi to potem z głowy, ale patrzę się na Filmwebie na listę aktorów i faktycznie, to był Travolta! Chłopak miał raczej niewielką rolę, ale i tak zagrał w dość wyróżniający sposób. Zresztą z aktorstwem tutaj jest ciekawa sprawa, z jednej strony jest Sissy Spacek, która fenomenalnie i bardzo dosadnie odgrywa Carrie, a także Betty Buckley w solidnej roli współczującej nauczycielki. Obie te panie zagrały dość realistycznie. Z drugiej zaś strony mamy mocno przesadzoną, teatralną wręcz rolę Piper Laurie, matki Carrie. Jest to ciekawa interpretacja tej postaci, mam wręcz wrażenie, że de Palma pociągnął wątek fanatyzmu religijnego nieco dalej niż King w powieści. Figurka Jezusa w domu Carrie przypomina dziwnego potwora, a pozostałe dewocjonalia oraz świeczki są głęboko niepokojące. Wracając jednak do matki głównej bohaterki – teatralność tej postaci lekko mi przeszkadzała, stworzyła estetyczny dysonans poznawczy. Nie twierdzę, że to źle, Piper Laurie dała świetny występ, ale film byłby lepszy, gdyby postać ta była bardziej psychopatyczna, a mniej teatralna.
“Carrie” to film rozwieszony pomiędzy klimatem lat 70 a kiczem, teatralnością a realizmem, eksperymentami formalnymi a momentami nieoczywistą treścią niczym nieszczęsne wiadro świńskiej krwi. To jeden z tych horrorów, który aż prosi się o interpretację symboli, którymi został naszpikowany. Gdy zaakceptuje się to wszystko, ciężko jest nie ogłosić filmu de Palmy to artystycznym zwycięstwem, o czym najlepiej chyba świadczy ostatnia scena, która wprowadza do “Carrie” ciekaw, metafizyczną symbolikę. Bo postać Carrie to personifikacja niszczycielskiego gniewu, który w ślepej furii niszczy wszystko i wszystkich, dobro i zło, aż wreszcie się nie wypali do cna. No, a tak poza tym to po prostu kawał dobrego kina.
- oryginalny tytuł: Carrie
- rok premiery: 1976
- gatunek: horror
- reżyseria: Brian De Palma
- scenariusz: Lawrence D. Cohen
- aktorzy: Sissy Spacek, Piper Laurie, John Travolta
- moja ocena: 8/10
Doświadczony copywriter i dziennikarz, który pisał m.in. dla Wirtualnej Polski, Gier Online oraz Queer.pl. Obronił filmoznawczy licencjat, a obecnie kończy studia magisterskie na kierunku artes liberales na Uniwersytecie Warszawskim. Prowadzi serwis 500 Filmów od 2018 roku.