W latach 1971 do 1973 w Rochester w stanie Nowy Jork doszło do jednej z najbardziej zagadkowych serii morderstw wszechczasów. W okolicy miasta grasował seryjny zabójca, który porwał, zgwałcił i zabił trzy jedenastoletnie dziewczynki. Wydarzenia te nie byłyby przełomowe dla współczesnej kryminologii gdyby nie modus operandi sprawcy wybierający ofiary nie tylko na podstawie wieku, ale też… inicjałów. I tak imiona i nazwiska ofiar zaczynały się na te same litery, a ich ciała znaleziono w sąsiadujących z Rochester miejscowościach, których nazwy zaczynały się tak samo, jak inicjały dziewczynek. Choć śledczy przez dekady pracowali nad kilkoma teoriami, a związki między zabójstwami są obecnie kwestionowane przez niektórych kryminologów*, mordercy ostatecznie nie udało się odnaleźć. Sprawa Alfabetowego Mordercy jest niezwykle interesująca, nie ma co się zatem dziwić, że na fali popularności Zodiaka (2007, reż. David Fincher) znaleźli się chętni na zaadaptowanie prawdziwej historii na potrzeby thrillera. Szkoda tylko, że rodzimy dystrybutor pokpił sprawę, przez co polski tytuł filmu to Abecadło mordercy… Cóż, moje serdeczne gratulacje i order z ziemniaka za beznadziejne tłumaczenie.
Główną bohaterką Abecadła mordercy jest Megan Paige, młoda detektyw z policji w Rochester. Zostaje jej przydzielona sprawa zabójstwa młodej dziewczynki porzuconej w lesie. Choć w śledztwie bierze udział duża grupa doświadczonych gliniarzy, Paige jako jedyna zauważa zależność pomiędzy inicjałami ofiary oraz nazwą miejscowości, w której znaleziono ciało. Brak poszlak oraz sceptycyzm pozostałych detektywów sprawiają, że bohaterka zaczyna przejawiać niezdrową obsesję śledztwem, a następnie zapada na schizofrenię. Dwa lata później Megan pomyślnie kończy leczenie, ale Alfabetowy Morderca powraca, a bohaterka chce go złapać za wszelką cenę – nawet jeśli wiązałoby się to z nawrotem choroby.
Tworzenie filmu fabularnego na podstawie prawdziwej historii kryminalnej, szczególnie utrzymanego w konwencji thrillera, jest niezwykle ryzykowne. W końcu twórcy mają do czynienia z wydarzeniami, w których życie straciło troje niewinnych dzieci, a sprawca zbrodni nie został nigdy złapany. Zodiak, wydany rok przed Abecadłem mordercy, opowiedział o podobnej sprawie seryjnego mordercy z należytym szacunkiem, zachowując przy tym wszystkie niezbędne wyznaczniki gatunkowe thrillera, na czele z perfekcyjnie zbudowanym napięciem oraz zakończeniem, które pozostawiało tożsamość zabójcy w sferze niedopowiedzeń. Niestety reżyser Abecadła mordercy, Rob Schmidt, nie jest Davidem Fincherem, a jego dzieło w brutalnym finale bezpośrednio wskazuje, kim był tytułowy zabójca. Oczywiście jego tożsamość jest w stu procentach artystyczną wizją twórców, a w rzeczywistości nie było takiej postaci, więc jeżeli tak jak ja szukaliście w filmie wiernego odtworzenia prawdziwych wydarzeń, to cóż, rozczarujecie się. Mimo to twórcy zaproponowali ciekawe rozwiązanie kwestii modus operandi sprawcy, więc Schmidt ma za to mały plusik.
Choć gmeranie przy prawdziwej, nierozwiązanej zagadce jest w mojej ocenie etycznie wątpliwe, na pewno nie zaszkodziło to fabule. Muszę przyznać, że historia jest dobrze skrojona pod względem dramaturgicznym, a niezwykle przewrotne zakończenie filmu, brutalne i pesymistyczne w wymowie, oddaje poruszający do szpiku kości brak nadziei będący niejako emocjonalnym sednem sprawy Alfabetowego Mordercy. Zresztą ową beznadzieję oddają nie tylko fabularne wolty, ale też postać głównej bohaterki zmagającej się z narastającą schizofrenią. By zasygnalizować symptomy choroby twórcy sięgnęli po repertuar horrorowych sztuczek takich jak jumpscare’y czy pojawiające się duchy zamordowanych dziewczynek prześladujące Megan na jawie. Co prawda wspomniane rekwizyty stanowią oczywistą metaforę obsesji niszczącej główną bohaterkę, a Schmidt nie wychodzi tutaj poza banał, ale mimo wszystko zabieg ten broni się w obrębie przyjętej konwencji, dzięki czemu film jest momentami niezwykle niepokojący, a całość budziła we mnie dziwny dyskomfort.
W wykreowaniu niepokojącego klimatu pomaga także warstwa techniczna Abecadła mordercy, a w szczególności zdjęcia i montaż. Te pierwsze są utrzymane na zaskakująco wysokim poziomie. Choć Schmidt ewidentnie dostał do dyspozycji niewielki budżet, udało mu się wykreować świat brudny i ponury, choć stroniący od mroku, zarówno w warstwie estetycznej, jak i metaforycznej. Znacznie gorzej ma się sprawa z montażem, który jest niezwykle chaotyczny i niezbyt spójny. Zdecydowanie psuje to odbiór fabuły i zabija napięcie, ale paradoksalnie wprowadza też do filmu dużą dawkę autentyzmu i, w konsekwencji, dodatkowej grozy. Warstwa techniczna produkcji kojarzy mi się z brytyjskim thrillerem Reguła WΔZ (2007, reż. Tom Shankland), którego największym atutem był właśnie niepowtarzalny, niepokojący klimat. Atmosfera filmu Shanklanda mnie zaczarowała, ale był on co najwyżej przeciętnym thrillerem – Abecadło mordercy jest pod tym względem niemal takie same, choć pod względem gatunkowym dzieło Schmidta sprawdza się znacznie gorzej od brytyjskiego odpowiednika.
Na sam koniec zostawiłem kwestię głównej bohaterki filmu. O ile postać Megan na papierze jest świetnie skonstruowana, a wątek jej choroby stanowi dramaturgiczne spoiwo dla fabuły (w końcu to konflikt wewnętrzny pcha bohaterkę do prowadzenia śledztwa, a nie na odwrót), o tyle odgrywająca protagonistkę Eliza Dushku to absolutne aktorskie drewno i beztalencie. Właściwie w tym roku nie widziałem jeszcze tak słabo zagranej roli, a występ Dushku zasłużył na Złotą Malinę. Aktorka nie jest w stanie wiarygodnie oddać żadnych emocji, a przez większość filmu kręci się tu i tam z dziwnym wyrazem na twarzy. Tak tragiczna rola zapewne położyłaby większość filmów, ale w przypadku Abecadła mordercy stanowi ona jedynie ogromną wadę, która psuje co prawda wrażenia z seansu, ale nie wpływa przesadnie na klimat całości. Być może dzieło Schmidta to dowód na to, że w przypadku niektórych filmów najważniejsza jest nie historia, a atmosfera wpływająca na emocjonalny odbiór produkcji. Arystoteles zapewne przewraca się teraz w grobie, ale miłośnicy twórczości Davida Lyncha zapewne się ze mną zgodzą.
Abecadło mordercy to jeden z tych dziwnych, nietypowych filmów, które nie sprawdzają się pod względem gatunkowym, ale mimo to mają do zaoferowania to trudne do zdefiniowania coś trzymające widza przy ekranie. Jeżeli szukacie wciągającego thrillera rzetelnie przedstawiającego prawdziwą historię, to niestety czeka was ogromne rozczarowanie. Natomiast jeśli cenicie w kinie przede wszystkim atmosferę, dajcie filmowi Schmidta szansę. Aura niepokoju rodem z dreszczowców Hitchcocka to najważniejszy, a być może jedyny atut Abecadła mordercy.
*Historia Alfabetowego Mordercy, na której oparto scenariusz filmu jest dość skomplikowana, więc pozwoliłem sobie na pewne uproszczenia. Jeżeli jesteście zainteresowani przebiegiem i rezultatami śledztwa, polecam wam angielską Wikipedię oraz świetny odcinek polskiego podcastu Kryminalne historie. Na podstawie tych źródeł powstała niniejsza recenzja, choć sprawę znałem jeszcze przed seansem filmu.
- oryginalny tytuł: The Alphabet Killer
- rok premiery: 2008
- gatunek: thriller / kryminalny
- reżyseria: Rob Schmidt
- scenariusz: Tom Malloy
- aktorzy: Eliza Dushku, Timothy Hutton, Tom Malloy
- moja ocena: 5/10
Doświadczony copywriter i dziennikarz, który pisał m.in. dla Wirtualnej Polski, Gier Online oraz Queer.pl. Obronił filmoznawczy licencjat, a obecnie kończy studia magisterskie na kierunku artes liberales na Uniwersytecie Warszawskim. Prowadzi serwis 500 Filmów od 2018 roku.