Błyszczące zbroje, kolorowe proporce, rącze rumaki i pojedynki o honor dam – taki obraz życia rycerzy pochodzi z romansów rycerskich i nie ma, niestety, zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością średniowiecza. Mimo to większość z nas raczej woli zromantyzowaną wizję kultury rycerskiej od jej rzeczywistego, bardziej ponurego odpowiednika. Te dwie skrajności da się jednak pogodzić. Aby to uczynić, przygotowałem zestawienie 10 filmów o rycerzach, które warto zobaczyć. Filmy z tej listy wpisują się raz w jeden, a raz w drugi nurt, zaś łączy je jedno – są po prostu dobre!
Królestwo niebieskie

Chyba nikogo nie zaskoczy, że niniejsze zestawienie otwiera Królestwo niebieskie. To jeden z najlepszych filmów o średniowieczu, jakie powstały, a zarazem jedno z najlepszych dzieł w długiej karierze Ridley’a Scotta. Jest tylko mały haczyk – mam na myśli ponad trzygodzinną wersję reżyserską, bo skrócona wersja kinowa jest od niej dużo słabsza.
Film opowiada historię Baliana, potomka barona Godfreda, który postanawia zmierzyć się ze swoim arystokratycznym dziedzictwem i wyrusza na wyprawę krzyżową do Ziemi Świętej. Po drodze napotyka jednak na pewne problemy, a po dotarciu na miejsce trafia w sam środek konfliktu politycznego wewnątrz Królestwa Jerozolimskiego, a także konfliktu między krzyżowcami i muzułmanami. Oczywiście w pakiecie mamy to, co tygryski lubią najbardziej – wielką politykę, gorące (no, raczej letnie) romanse oraz starcia zbrojne. A to wszystko w niezwykle ciekawych, choć przesadnie romantyzowanych realiach wypraw krzyżowych.
Film w wersji reżyserskiej jest genialny, to ponadczasowa i epicka opowieść, którą świetnie się ogląda. Nawet z reguły nijaki Orlando Bloom wypadł w Królestwie niebieskim przynajmniej nieźle, choć trochę brakuje mu charyzmy, aby udźwignąć kilka wymagających aktorsko scen. Ekran kradną zresztą bardziej doświadczeni aktorzy, na czele z Edwardem Nortonem, który nie pokazując twarzy, roztacza władczą aurę, która zostaje w pamięci na dłużej. Świetne występy zaliczyli również Jeremy Irons jako jerozolimski arystokrata oraz Ghassan Massoud w epizodycznej roli władczego Saladyna. Królestwo niebieskie to oczywisty pierwszy wybór dla wszystkich miłośników filmów o rycerzach!
- oryginalny tytuł: Kingdom of Heaven
- rok premiery: 2005
Obłędny rycerz

Amerykańskie Hollywood wbrew pozorom nie sięga zbyt często po “klasyczne” filmy rycerskie. Poprzez “klasyczne” rozumiem takie dzieła, w których na pierwszym planie są turnieje rycerskie, piękne damy, kolorowe proporce i przygoda. Zdarzają się jednak wyjątki, a Obłędny rycerz jest jednym z nich, przy czym tak naprawdę jest to film w duchu bardziej brytyjski. Dlaczego? Cóż, produkcja stanowi BARDZO luźną adaptację Opowieści rycerza ze zbioru “Opowieści kanterberyjskich” George’a Chaucera, czyli jednego z najważniejszych dzieł kultury średniowiecznej, powstałego oczywiście na terenie ówczesnego Królestwa Anglii.
Podczas studiów miałem przyjemność omawiać całe “Opowieści kanterberyjskie” razem z jedną z najlepszych polskich profesorek anglistyki. Gdy zeszło na temat adaptacji filmowych Chaucera, stwierdziła ona, że “Obłędny rycerz to niezły film, ale beznadziejny Chaucer”. Cóż, trudno się z tym nie zgodzić – przy czym dla większości z was nie będzie to żaden problem, bo przecież mało kto przeczytał dość nudne skądinąd “Opowieści kanterberyjskie”.
Dobra, dość tych refleksji, zajmijmy się samym filmem. Fabuła jest prosta jak budowa cepa – podczas gdy doświadczony rycerz umiera w trakcie turnieju, jego młody giermek podaje się za niego i walczy w jego zbroi w turnieju, ponieważ chce samemu zdobyć szlify rycerskie. Oczywiście w tle pojawia się również piękna dama. Co będzie dalej? Cóż, chyba dość łatwo się domyślić.
O ile scenariusz mógł być znacznie bardziej dopracowany, o tyle film robi duże wrażenie od strony technicznej, a wcielający się w główną rolę Heath Ledger jak zawsze daje popis talentu aktorskiego na skalę, o jakiej dzisiejsze hollywoodzkie gwiazdy mogą jedynie pomarzyć. To świetna produkcja na odprężający wieczór po ciężkim dniu pracy!
- oryginalny tytuł: A Knight’s Tale
- rok premiery: 2001
Monty Python i Święty Graal

Legendy arturiańskie stały się inspiracją dla wielu doskonałych filmów – aby opisać je wszystkie, tak naprawdę musiałbym stworzyć osobną listę zawierającą dużo więcej tytułów. Mimo to Monty Python i Święty Graal po prostu musiał trafić do niniejszego zestawienia. Powody są dwa. Po pierwsze, to moja ulubiona komedia od tej dobrej grupy brytyjskich komików (choć oczywiście dorównują jej liczne pojedyncze skecze oraz Żywot Briana). Po drugie, film brawurowo obśmiewa nie tylko rozmaite przywary średniowiecznej kultury rycerskiej, ale też, a może nawet przede wszystkim, jej powszechne wyobrażenie.
Wyprawa Rycerzy Okrągłego Stołu po Świętego Graala została przez komików całkowicie odarta z sacrum, zresztą podobnie jak sam tytułowy artefakt, symbolizujący przecież czystość oraz wzór cnót rycerskich. Jest to przy tym komedia genialna, bo łącząca w sobie gry słowne z żartami sytuacyjnymi, opartymi w dużej mierze na absurdzie.
Trochę szkoda, że nie wszystkie gagi trzymają poziom, zdarzają się też słabsze sceny, a film cierpi na zbytnią epizodyczność – oglądając go można odnieść wrażenie, że jest to zbiór połączonych w jedno skeczy, a nie pełnoprawna fabuła (zresztą tak właśnie jest). Nie każdemu podejdzie również specyficzny, angielski humor, który trzeba lubić. Jednak mimo tych oczywistych wad Monty Python i Święty Graal pozostaje jedną z najlepszych komedii w historii, a zarazem świetnym filmem o grupie rycerzy, poszukujących razem (a nawet osobno!) magicznego artefaktu.
- oryginalny tytuł: Monty Python and the Holy Grail
- rok premiery: 1975
Żelazny rycerz

Żelazny rycerz wpisuje się w nurt średniobudżetowego, naturalistycznego kina historycznego. Średniobudżetowego, ponieważ na produkcję wyłożono jednak trochę pieniędzy, a filmowi daleko do amatorskiej produkcji powstałej za grosze. Ba, kostiumy, scenografie czy sceny akcji zrealizowano z odpowiednim rozmachem i dbałością o szczegóły, nawet jeśli bliżej im jest do filmu telewizyjnego, niż kinowego. Określenie “naturalistyczny” też jest tutaj na miejscu, bo Żelazny rycerz raczej odchodzi od realizmu na rzecz zbrutalizowanej wizji średniowiecza, która – trzeba przyznać – też ma swój urok. Krwawy urok.
Film opowiada o oblężeniu Zamku Rochester w hrabstwie Kent, które przeprowadził Jan bez Ziemi, czyli jeden z najczęściej występujących czarnych charakterów w filmach rycerskich. W Żelaznym rycerzu został on przedstawiony jako psychopata bez skrupułów – bliżej mu do komiksowego złola, niż postaci historycznej. Z drugiej strony protagonista, templariusz Marshall, też jest co najwyżej antybohaterem. Po powrocie z krucjaty traci on wiarę w ład społeczny. W wyniku splotu nieszczęśliwych okoliczności trafia do zamku Rochester i bierze udział w jego obronie. Nie robi tego jednak z dobrego serca, a bardziej z pragnienia zemsty.
Film to sieczka, ale za to jaka! Krew leje się strumieniami, postacie giną w spektakularny sposób, a całość jest aż do przesady przesycona przemocą. Mimo to sceny akcji zrealizowano z godną pochwały pieczołowitością, fabuła trzyma w napięciu, a wcielający się w główną rolę James Purefoy zaliczył diabelsko udany występ. Jego charyzma oraz urok są w stanie przyćmić wszystkie, nawet najpoważniejsze wady Żelaznego rycerza. Nie jest to może ambitna produkcja, ale na pewno jest to jeden z lepszych filmów rycerskich, jakie widziałem. Mocne, męskie kino w starym, dobrym stylu. Jak go nie lubić?
- oryginalny tytuł: Ironclad
- rok premiery: 2011
Siódma pieczęć

Słyszałem kiedyś, że Ingmar Bergman to najlepszy reżyser w historii kina. Raczej nie zgadzam się z taką opinią, ale muszę przyznać, że większość filmów Bergmana jest w stanie poruszyć do cna. Co więcej, szwedzki reżyser prezentował materialistyczne poglądy na rzeczywistość, a jego dzieła są przesycone świeckim humanizmem, co stanowi rzadkość w historii kina. Na pierwszy rzut oka taka kombinacja nie pasuje do głęboko religijnego średniowiecza, ale to tylko pozór. Bergman stworzył kilka filmów dziejących się w wiekach średnich, a Siódma pieczęć jest najbardziej znanym z nich (choć niekoniecznie najlepszym – osobiście wolę równie wybitne Źródło).
Siódma pieczęć opowiada historię rycerza Antoniusa Blocka i jego giermka Jönsa, którzy wracają do domu po wyprawie krzyżowej. Ich rodzinne okolice zmagają się z epidemią czarnej śmieci, a do tego Antonius napotyka na swojej drodze Śmierć, która zaprasza go do partii szachów. A Śmierci się przecież nie odmawia… Do tego na pierwszym planie mamy kilka wątków obyczajowych związanych z mieszkańcami wsi i jej okolic.
Siódma pieczęć to kino suche jak wiór. Na pierwszy rzut oka – wyzute z emocji. Szary świat średniowiecza w oku kamery Bergmana jest smutny i pozbawiony głębszego sensu, a rządzą nim siły dużo potężniejsze od ludzkiego losu. Reżyser przedstawia kilka motywów popularnych w średniowieczu, na czele z antropomorfizowaną Śmiercią oraz danse macabre. To właśnie na podstawie tańca śmierci nakręcono najmocniejszą i najbardziej przejmującą sceną filmu.
Natomiast Antonius Block, protagonista filmu, nie ma w sobie za wiele z bohatera średniowiecznych eposów rycerskich. Jest raczej surowym i zrezygnowanym mężczyzną, w którym jest więcej posępności, niż zapału do walki. Można wręcz powiedzieć, że to modelowy bohater, ale filozofii egzystencjalistycznej, tak dalece odległej od katolickiego średniowiecza. Tak czy siak, Siódma pieczęć to świetny i głęboki film, który zdecydowanie warto obejrzeć – nawet jeśli nie przepadasz za starym kinem. Nieprzypadkowo ma tak dobre oceny wszędzie, gdzie tylko da się go oceniać.
- oryginalny tytuł: Det sjunde inseglet
- rok premiery: 1957
Ostatni pojedynek

Przenieśmy się w czasy współczesne, bowiem Ostatni pojedynek Ridley’a Scotta powstał w 2021 roku, a więc niedawno. Film w luźny sposób przenosi na ekran prawdziwą historię jednego z ostatnich pojedynków rycerskich, które miały jednocześnie stanowić sąd Boży (a więc orzec o czyjejś winie lub niewinności, w zależności od zwycięzcy starcia). Ridley Scott to reżyser, którego nie trzeba nikomu przedstawiać – pomimo leciwego już wieku wciąż kręci wysokobudżetowe filmy, zachowując przy tym niezłą jakość artystyczną. Nie wszystkie, niestety, się udają (vide niedawny Napoleon), ale w tym gronie na szczęście nie ma Ostatniego pojedynku, który jest zaskakująco dobrą produkcją.
Scott postawił na zdrowy realizm, a więc średniowiecze w oczach jego kamery jest brudne, ponure i wcale nie aż tak piękne – ale też bez przesady. Film skupia się na pokazaniu patriarchalności tej epoki, czemu służy przefiltrowanie narracji przez perspektywę żony jednego z bohaterów, która miała zostać zgwałcona przez dawnego przyjaciela męża. Ostatni pojedynek podzielony jest na trzy części. Pierwsza opowiada o sytuacji z perspektywy jej męża, druga – jej rywala, wreszcie trzecia, ostatnia oddaje głos pokrzywdzonej.
Zabieg ukazania tego samego wydarzenia z kilku perspektyw nie jest niczym nowym w kinie, można wręcz powiedzieć, że ta struktura narracyjna jest wręcz nadużywana, natomiast trudno odmówić jej skuteczności. Choć mamy tutaj silnie zarysowane sylwetki dwóch rycerzy, to są oni jedynie częścią szerszej problematyki filmu (w tym wypadku: patriarchalnej kultury średniowiecza), co niestety trochę upraszcza ich postacie. Jeśli jednak odłożymy na bok przesłanie filmu, to Ostatni pojedynek jest naprawdę niezłym kinem o pojedynku dwóch rycerzy. Ten jest zrobiony z odpowiednim rozmachem i dopracowany – sceny walki ogląda się z prawdziwą przyjemnością. Duża w tym zasługa niezłych, choć nie wybitnych występów Matta Damona oraz Adama Drivera, którzy wcielają się w główne role. To dobry film, pomimo przesłania, które pasuje do tematu średniowiecza i rycerzy jak pięść do nosa.
- oryginalny tytuł: The Last Duel
- rok premiery: 2021
Lancelot z jeziora

Wkraczamy na terytorium zupełnie innego kina, niż hollywoodzkie blockbustery. Lancelot z jeziora to film dziwny, jak przystało na kino autorskie Roberta Bressona. Ten francuski reżyser niczym kot zawsze chodził własnymi ścieżkami i kontestował większość norm sztuki filmowej – a jednocześnie kręcił niejednoznaczne i ciekawe filmy, które wyróżniały się dziwnością.
Lancelot z jeziora też zalicza się do tego grona. Film stanowi luźną wariację na temat legend arturiańskich, a konkretnie na temat postaci znanego wszystkim Lancelota, który nawiązał romans z Ginewrą, żoną króla Artura, a potem zapłacił za to straszliwą cenę. Bresson odziera tę historię z mistycyzmu i epickości, w zamian oferuje opowieść o ludziach słabych i cynicznych, którym daleko do cnót zapisanych w kodeksie rycerskim.
Francuz na każdym kroku dekonstruuje gatunek romansu rycerskiego, pokazując zamiast tego świat wypełniony przemocą i żądzą krwi – a to wszystko w umownej realizacji. Budżet filmu nie był wysoki, co widać w wielu scenach, ale lubię myśleć sobie, że realizacja – przypominająca raczej teatr telewizji – jest celowym zabiegiem reżysera, który dodatkowo uwypukla w ten sposób fałsz stojący za romansami rycerskimi. Zresztą Lancelot z jeziora jest wypełniony pięknie nakręconymi scenami ze świetną pracą kamery, ma też w sobie ciekawą i zaskakująco głęboką symbolikę. Film jest krótki, ale wymagający, szczególnie dla osób, które nie mają doświadczenia z kinem autorskim – mimo to uważam, że warto dać mu szansę!
- oryginalny tytuł: Lancelot du Lac
- rok premiery: 1974
Goście, goście…

Są komedie, które skłaniają do myślenia, są też produkcje nieco głupsze, które nie oferują niczego poza humorem. Goście, goście… znajdują się gdzieś pomiędzy tymi dwoma kategoriami, bo z jednej strony jest to film banalnie prosty – oto średniowieczny rycerz wraz z giermkiem przenosi się w czasie do współczesnej Francji – a z drugiej dość ciekawy, bo komentujący francuską rzeczywistość lat 90.
Rzeczywiście, komentarz społeczny, na który pozwolił sobie reżyser Jean-Marie Poiré, jest dość rozbudowany i to właśnie z niego bierze się spora dawka humoru. Rycerzowi i jego giermkom daleko jest bowiem do współczesnych norm społecznych, a ich łamanie, jak wiadomo, stanowi dobry przyczynek do żartów. Poza tym przedstawieni w fabule bogacze to dupki, a nierówności społeczne stanowią paliwo do zaskakująco celnych dowcipów.
Humor nie jest może wybredny, a niektóre żarty osiągają poziom kloaczny (i to dosłownie), ale hej – nie zamierzam narzekać, bo przez cały seans śmiałem się do rozpuku. Duża w tym zasługa świetnej gry aktorskiej Jeana Reno wcielającego się w rycerza Godefroy’a de Papincourt, a także Christiana Claviera, który sekunduje mu jako niezbyt wierny sługa Jacquouille. Ich duet świetnie ze sobą współgra, serwując widzom komediowe złoto.
- oryginalny tytuł: Les visiteurs
- rok premiery: 1993
Perceval z Galii

Było zabawnie, teraz będzie smutno. A przynajmniej być powinno, bo przechodzimy do dwóch filmów, które w skrajny wręcz sposób dyskutują z kodeksem rycerskim i kwestionują jego wartości. Pierwszym z nich jest Perceval z Galii, czyli kino pod wieloma względami eksperymentalne, przypominające raczej teatr telewizji, niż pełnoprawny film – a jednak, mimo wszystko, zdecydowanie warte uwagi.
Perceval z Galii adaptuje legendę arturiańską o tytułowym rycerzu poszukującym świętego Graala, choć pojawiają się w nim też inne, znane postacie. Pierwotnym źródłem literackim jest romans rycerski “Percewal z Walii, czyli Opowieść o Graalu” Chrétiena de Troyes, powstały pod koniec XII wieku, ale reżyser produkcji, Éric Rohmer, nie adaptuje jej zbyt wiernie, a raczej dyskutuje z jej treścią. Film pokazuje Percevala jako naiwnego i narwanego młodzieńca, który nadmiernie polega na zasadach kodeksu rycerskiego. Z czasem przechodzi od przemianę – lecz nie na lepsze, a na gorsze.
Główną zaletą, a jednocześnie wadą filmu jest jego warstwa artystyczna. Perceval z Galii został nakręcony tak, jakby był przedstawieniem teatralnym. Wszystko dzieje się na planie filmowym, a dekoracje rażą sztucznością, co oczywiście jest celowym zabiegiem. Rohmer odrealnia w ten sposób legendarną opowieść, sprowadzając ją do czegoś w rodzaju koszmaru sennego. Film jest długi, bo trwa ponad dwie godziny i momentami trudno się go ogląda, ale dość szybko wciągnąłem się w akcję i przyzwyczaiłem do tej konwencji. Teraz, po latach od seansu, wciąż pamiętam kilka najważniejszych scen i uważam, że to jeden z najlepszych mariaży teatru oraz kina w historii tych mediów.
- oryginalny tytuł: Perceval le Gallois
- rok premiery: 1978
Zielony Rycerz

Zestawienie zamyka Zielony Rycerz, czyli najlepszy film, jaki widziałem w kinie w ostatnich latach. Nie żartuję i nie przesadzam – to absolutna perła współczesnego kina artystycznego, w której wszystko stoi na wzorowym, a wręcz wzorcowym poziomie. Jest jednak pewien mały haczyk – Zielony Rycerz to film, który nie spodobał się szerokiej publiczności. Dotknęło to również i mnie, bo byłem w kinie z moim dobrym przyjacielem i jego dziewczyną (serdeczne pozdrowienia!), którym bliżej do niedzielnych widzów, niż zapalonych kinomanów. Podczas gdy ja siedziałem zahipnotyzowany przez cały seans, oni straszliwie się wynudzili. I trochę im się nie dziwię.
Aby w pełni docenić Zielonego rycerza, trzeba znać szereg kontekstów – nie tylko tych historycznych, ale też kulturowych, bo film stanowi bardzo luźną adaptację średniowiecznego poematu rycerskiego Pan Gawen i Zielony Rycerz (przetłumaczonego na współczesny angielski przez samego J.R.R. Tolkiena). Reżyser filmu, David Lowery, dyskutuje z oryginałem i przenosi na ekran jego zupełną odwrotność. Filmowy sir Gawain jest tak odległy od ideału rycerza, jak to tylko możliwe. Nie wykazuje się odwagą, a tchórzostwem, do tego zaskakująco łatwo wpada w pułapki, jakie stawia przed nim świat. Ten jest bardziej fantastyczny, niż średniowieczny, zamieszkują go bowiem duchy, olbrzymy, no i rzecz jasna tytułowy rycerz, któremu bliżej do leszego, niż do człowieka.
Pod względem audiowizualnym jest to dzieło wybitne. Odpowiedzialny za pracę kamery Andrew Droz Palermo tworzy absolutnie niesamowite ujęcia, które zapadają w pamięć. W nietypowy sposób wykorzystuje ruchy kamery, łamiąc przy tym niektóre podstawowe zasady kręcenia filmów. Doskonale gra też oświetleniem scen, w pełni wykorzystując możliwości charakterystycznego światła ze świec woskowych. Na plus wyróżniają się scenografia, a także dopracowane, dziwne kostiumy (zaprojektowane przez Polkę, Małgorzatę Turzańską). Niepowtarzalny klimat uzupełnia mistyczna muzyka. To jeden z lepszych filmów, jakie widziałem – zapraszam do przeczytania pełnej recenzji:
- oryginalny tytuł: The Green Knight
- rok premiery: 2021

Doświadczony copywriter i dziennikarz, który pisał m.in. dla Wirtualnej Polski, Gier Online oraz Queer.pl. Obronił filmoznawczy licencjat (o filmie Threads) i magisterkę (o komiksach New Teen Titans i serialu animowanym Młodzi Tytani) na kierunku artes liberales na Uniwersytecie Warszawskim. Prowadzi serwis 500 Filmów od 2018 roku.