O “Venomie” naczytałem się wiele. Większość recenzji jest negatywna, na Mediakrytyku średnia ocen filmu wśród krytyków to w chwili pisania tego tekstu 5.1. Moje nastawienie przed seansem było zatem raczej sceptyczne. Nie liczyłem na wiele, właściwie nie liczyłem prawie na nic, dzięki czemu pozytywnie się zaskoczyłem.
Eddie Brock jest dziennikarzem, który prowadzi własny program. Zaręczony z Anne, prawniczką, mieszka w luksusowym mieszkaniu i wiedzie szczęśliwe życie. Gdy zostaje poproszony o zrobienie reportażu na temat ogromnej korporacji, Fundacji Życia, założonej przez charyzmatycznego multimiliardera niebezpiecznie przypominającego Elona Muska, zgadza się. W materiale Brock nie unika trudnych pytań, przez co zła organizacja niszczy mu życie, a on przysięga zemstę. A gdzieś w tym są tajemnicze symbionty z kosmosu, dające ogromną siłę, ale i zabijające ich nosicieli…
“Venom” z początku nie czaruje. Pierwsze trzydzieści minut filmu to dość powolne budowanie wątków. Reżyser, Ruben Fleischer, uraczył nas paroma ciekawymi momentami, ale w ogólnym rozrachunku z ekranu wieje nudą. Sposób, w jaki przedstawiono degradację Eddiego, nie jest ani świeży, ani nadmiernie intrygujący. Jasne, jest to bohater, którego łatwo polubić, ale reżyser zbyt szybko pokazuje jego przemianę, przez co wypada ona niewiarygodnie. Zresztą podobnie jest z relacją Eddiego z Venomem – zbyt szybko postępuje do przodu. W jednej chwili wciąż niezbyt siebie lubią i sobie ufają, pięć minut później są najlepszymi kumplami. Słabo.
Pomimo niezbyt ciekawej konstrukcji fabularnej “Venoma” naprawdę przyjemnie mi się oglądało. Największą zasługę ma w tym chyba humor, a szczególnie dowcipne zmagania ze sobą Eddiego i Venoma. Momentami film bardziej przypominał komedię pomyłek, niż film superbohaterski. I pomimo, iż wielu z was humor może wybić z rytmu, ja dzięki zabawnym gagom bawiłem się naprawdę świetnie. Nieźle wyszły też niektóre sceny akcji, choć momentami były naprawdę głupie i niezbyt dobrze nakręcone (scena finałowej pojedynku). Dobrze zagrali też aktorzy, za wyjątkiem drętwej Michelle Wiliams. Aż miło się patrzyło na Toma Hardy’ego zmagającego się z siedzącym w nim Venomem.
Niezła była muzyka. W ucho szczególnie wpadła mi piosenka Eminema z napisów końcowych, przyjemny z niej kawałek amerykańskiego rapu, ale reszta utworów też dawała radę. Ciekawy był design tytułowego Venoma – momentami przypominał raczej postać z horrorów, a nie z uniwersum Marvela. Trochę budził przerażenie, ale suma summarum wyglądał i brzmiał czadersko.
Nie oszukujmy się – “Venom” był taki sobie. A pomimo to naprawdę sprawił mi dużo radości. Czy to dlatego, że był wypełniony diabelnie zabawnymi gagami, a może dlatego, że tytułowy Venom ma w sobie zarazem charyzmę, jak i nutę czegoś strasznego? Nie wiem, ale z kina wyszedłem zadowolony, a to się też liczy.
- oryginalny tytuł: Venom
- data premiery: 2018
- gatunek: akcja / superbohaterowie
- reżyseria: Ruben Fleischer
- scenariusz: Scott Rosenberg
- aktorzy: Tom Hardy, Michelle Williams, Riz Ahmed
- moja ocena: 5/10
Doświadczony copywriter i dziennikarz, który pisał m.in. dla Wirtualnej Polski, Gier Online oraz Queer.pl. Obronił filmoznawczy licencjat, a obecnie kończy studia magisterskie na kierunku artes liberales na Uniwersytecie Warszawskim. Prowadzi serwis 500 Filmów od 2018 roku.