Zawsze ciężko pisze mi się o filmach z dużą wartością artystyczną, dziełach uznanych i uhonorowanych przez krytyków, a zważywszy na zdobytą Złotą Palmę i średnią ocen na Mediakrytyku “Parasite” bez wątpienia do takich należy. Wbrew pozorom nie jest bynajmniej efekt strachu przed tym, że umknie mi jakiś ważny detal, że nie starczy wiedzy z zakresu filmoznawstwa do omówienia recenzowanego dzieła czy, jak powiedziała niegdyś pewna polska reżyserka, że moja interpretacja pójdzie w złym kierunku. Po prostu zazwyczaj takie filmy wywołują u mnie natłok przemyśleń, przez co nie wiem, o czym dokładnie mam pisać. A jak na złość dzieło Jon-ho Bonga to materiał na co najmniej kilkudziesięciostronicową analizę.
Gi-woo to biedny chłopak. Przez brak pieniędzy nie studiuje, nie ma też pracy, mieszka z rodzicami i siostrą w piwnicy przy brudnej alejce, w której regularnie pijani przechodnie oddają mocz. Generalnie syf, kiła i mogiła. Na dodatek sąsiad z góry wreszcie założył hasło na Wi-Fi, przez co rodzinka została odcięta od internetu. Do Gi-woo wpada jego kumpel, który chce się pożegnać przed wyjazdem za granicę, a przy okazji oddać posadę korepetytora angielskiego córki bogatego informatyka. Żona bogacza jest zachwycona Gi-woo i oferuje mu za pracę bardzo dobre pieniądze, a chłopak zaczyna kombinować, jak wkręcić do gospodarstwa domowego przedstawicieli klasy wyższej resztę swojej biednej rodziny.
Tak na dobrą sprawę “Parasite” podzielić można na dwie części. Pierwsza z nich to jazda bez trzymanki, przypominająca symfonię. Analogia ta zresztą jest trafiona, bowiem Bong raczy widzów doskonale dopasowaną muzyką klasyczną, która dodaje przedstawionym wydarzeniom głębi. Z początku poznajemy rodzinę Gi-woo, która jest miejską biedotą bez perspektyw na życie i poprawę sytuacji. Żyją oni w stagnacji, od pierwszego do pierwszego, bez planów na przyszłość. Zresztą żywot taki, jak zapewnia ojciec korepetytora, im nawet odpowiada. Zdobycie przez Gi-woo pracy zmienia tą sytuację, jest jak kropla katalizatora rozpoczynająca reakcję łańcuchową. A owa reakcja przez swoją groteskowość i świetnie wprowadzony komizm jest po prostu zabawna.
Reżyser perfekcyjnie buduje metaforykę swego dzieła poprzez operowanie kontrastami, z których najwyraźniejszą i najłatwiejszą do odczytania jest różnica pomiędzy klasą niższą i klasą wyższą. Jednak takie interpretowanie “Parasite” jest w mojej opinii zbyt powierzchowne, szczególnie w kontekście środka filmu, w którym dostajemy niespodziewany twist fabularny, będący przetasowaniem kart. Następuje wtedy znacząca zmiana konwencji, a film z umiarkowanie lekkiej farsy zmienia się w pełnokrwisty dramat z elementami groteski i thrillera. Ta metamorfoza nadaje szczególnej głębi tytułowi dzieła Bonga – początkowo oczywista interpretacja pasożytów jako bogaczy żerujących na biedocie ustępuje na rzecz znacznie bardziej kompleksowego, bliższego wielowymiarowej rzeczywistości spojrzenia na nierówności społeczne.
Zmiana konwencji filmu z radosnej na pesymistyczną szczególnie uderzyła w moje tony emocjonalne. Z początku bohaterowie “Parasite” przypominają postacie z typowej farsy. Ot, mają pewne wady, ale są poczciwi i mimo wszystko na moralnej osi biały-czarny dużo bliżej im do bieli, dzięki czemu łatwo ich polubić. Z czasem jednak Bong uwypukla ciemną stronę prawie wszystkich kluczowych postaci, przez co nabierają one ambiwalencji. Na tle całego filmu doskonale wypada końcówka, która z jednej strony czaruje eskapistycznym wybuchem przemocy w stylu Tarantino (choć znacznie od stylu amerykańskiego reżysera subtelniejszym), a z drugiej dołuje dużą dawką cynizmu i emocjonalnego ciężaru. Bong w ostatnim ujęciu filmu nie ma złudzeń – na wiele rzeczy nie mamy wpływu, nie da się też od nich uciec.
Symbolice “Parasite” do pewnego stopnia brakuje ogłady i subtelności, można odnieść wrażenie, że jest siermiężna. Takie podejście do metafor zaciera jednak granice pomiędzy kinem artystycznym i rozrywkowym, dzięki czemu dzieło Bonga jest czytelne dla szerokiej publiczności. Ciężko też odmówić prostym symbolom siły oddziaływania na widzów, szczególnie w scenie zalania łazienki w piwnicy. Nadzwyczaj ciekawym symbolem jest tutaj piwnica, która wielokrotnie pojawia się tutaj jako nośnik przenośni. Gęste nawiązania do burzliwej historii narodu koreańskiego, a także kilka scen nawiązujących do tarć politycznych pomiędzy Koreą Południową i Północną umieszczają “Parasite” w egzotycznym dla polskiego widza kontekście społeczno-historycznym, a przy okazji pomagają stworzyć najbardziej niejednoznaczny symbol całego filmu.
Bezapelacyjnym atutem dzieła Bonga jest jego strona techniczna. Reżyser udowadnia, że doskonale czuje się w różnych konwencjach, których zmiana w środku opowieści tylko dodaje “Parasite” ikry. Przez większość seansu zdjęcia zachwycają, a przy okazji delikatnie, nienachalnie zwracają uwagę na warstwę metaforyczną filmu. Subtelne podkreślanie niesubtelnych symboli wygładza ich częściowo zużytą stylistykę, sprawia wrażenie, że są głębsze niż w rzeczywistości. Muzyka nadaje przedstawionym wydarzeniom kolorytu, a także pomaga w budowaniu groteski i sygnalizowaniu zmian konwencji filmu. Wszystko to okraszone jest dobrym montażem, który reguluje tempo i pozwala przedstawionym wydarzeniom odpowiednio wybrzmieć.
Nie mam żadnych wątpliwości, że “Parasite” to film wybitny i zarazem jedna z najlepszych tegorocznych produkcji. Dzieło Bonga jest, jak na kino azjatyckie, wyjątkowo przystępne dla zachodniego widza, głównie dlatego, że w piękny, emocjonalnie niepokojący sposób ukazuje uniwersalne problemy współczesnej cywilizacji, jedynie zaadaptowane na warunki koreańskie. Fenomenalna realizacja oraz zachowany balans pomiędzy kinem rozrywkowym i artystycznym zapewne prędzej czy później sprawią, że “Parasite” stanie się klasykiem, a oglądający ten film widzowie zostaną po seansie z niełatwym pytaniem – do kogo lub czego odnosi się tytułowy pasożyt?
- oryginalny tytuł: Gi-saeng-chung
- data premiery: 2019
- gatunek: dramat
- reżyseria: Joon-ho Bong
- scenariusz: Joon-ho Bong, Dae-hwan Kim, Jin Won Han
- aktorzy: Kang-ho Song, Seon-gyun Lee, Yeo-jeong Jo, Woo-sik Choi, Hye-jin Jang, So-dam Park
- moja ocena: 9/10
Doświadczony copywriter i dziennikarz, który pisał m.in. dla Wirtualnej Polski, Gier Online oraz Queer.pl. Obronił filmoznawczy licencjat, a obecnie kończy studia magisterskie na kierunku artes liberales na Uniwersytecie Warszawskim. Prowadzi serwis 500 Filmów od 2018 roku.