Za oknem zimno, choć bez śniegu, nowy kalendarz wisi na ścianie, a ja za namową kumpla wybrałem się do kina na zeszłoroczny film. Mimo mojego sceptycyzmu wobec polskich komedii padło na “Futro z misia”, reklamowane jako duchowy spadkobierca kultowych “Chłopaków nie płaczą” (2000, reż. Olaf Lubaczenko). Pod finalnym produktem podpisało się dwóch reżyserów – mało znany Kacper Anuszewski oraz Michał Milowicz, który ostatnimi czasy zaliczył, hm, “interesujący” występ w “Na układy nie ma rady” (2017, reż. Christoph Rurka). Na dziele Rurki, mimo maniakalnej chęci wyłupania spojówek, wysiedziałem do końca. Na “Futrze z misia” też dałem radę – ale jakim kosztem…
Dempsey i Krokiet to para przygłupich gliniarzy z Tczewa, którzy podczas kontroli drogowej przypadkowo przechwycili 120 kg marihuany. Wbrew sceptycyzmowi lokalnej pani komisarz nasz miły duet zostaje przeniesiony do dochodzeniówki. Dempsey i Krokiet przy pomocy magazyniera Fojcika kradną narkotyki z depozytu, podmieniając je na morwę białą. A potem zaczynają się dziać, jakby to określić, bardzo dziwne rzeczy. Pojawiają się tajni agenci, powiatowa mafia, szalona babcia oraz postać enigmatycznie określona przez scenariusz jako Janusz alkoholik. Jeżeli myślicie, że to już koniec fabularnej przejażdżki, to jesteście w błędzie – karuzela absurdu dopiero się rozkręca.
I nie jest to bynajmniej absurd zamierzony. “Futro z misia” przypomina zbiór luźno powiązanych ze sobą scenek, którym brakuje sensu, spójności czy logiki. Ba, nawet fabuły tutaj niewiele. Niby jest jakaś intryga, ale szybko okazuje się, że jest ona pretekstem dla scenarzystów do miotania bohaterami z miejsca na miejsce. Zbieg okoliczności goni zbieg okoliczności, a reżyserzy wręcz lubują się w wyciąganiu z kapelusza coraz to kolejnych królików. Szkoda tylko, że są to króliki dawno martwe i nadgniłe. Anuszewski i Milowicz poddają recyklingowi najgorsze, najbardziej wyświechtane motywy pochodzące z polskich komedii gangsterskich. Marny to kompost, więc i liche są wyrosłe z niego plony, głównie dlatego, że przez ostatnie półtorej dekady kino poczyniło spory postęp, a to, co kiedyś śmieszyło, dzisiaj wydaje się być nieświeże i nieangażujące.
I nie chodzi mi tutaj jedynie o poziom intelektualny żartów, bo poczucie humoru każdy z nas ma różne. Nie oburzam się na ludzi, którzy lubią pośmiać się z rzeczy prostych i wulgarnych. Prawdę mówiąc przed seansem liczyłem na sporą dawkę dowcipów niewyszukanych, zahaczających raczej o humor kloaczno-koszarowy i nie byłem w moich oczekiwaniach osamotniony. Do kina poszliśmy we trzech młodzieńców w sile wieku, a więc (chyba?) należeliśmy do grupy modelowych odbiorców filmu. Problem w tym, że podczas seansu zaśmialiśmy się tylko raz, tuż po żarcie z nawigacją samochodową. I to nie dlatego, że ów gag był śmieszny, a dlatego, że był zarazem niespodziewany oraz absurdalny.
Szkoda, że twórcy postanowili ów dowcip powtórzyć… I to, niestety, więcej niż jeden raz. W ogóle jeden z moich głównych zarzutów wobec “Futra z misia” to irytujący scenariusz, który traktuje widzów jak ćwierćinteligentów. Zdecydowana większość i tak już żenujących gagów zostaje wielokrotnie powtórzona, tak jakby reżyserzy nie mieli pomysłów na żarty, których i tak jest w filmie zbyt wiele. Gdy połączyć to ze szczątkową fabułą można odnieść wrażenie, że dzieło Anuszewskiego i Milowicza to posklejane naprędce fragmenty dziesiątków skeczy autorstwa polskich kabaretów. Choć nawet i one zazwyczaj mają lepsze gagi.
Na tym jednak nie kończy się litania narzekań wobec “Futra z misia”. Pół biedy ze scenariuszem, czerstwe żarty dałoby się przeżyć. Skandalem natomiast jest dla mnie niewykorzystanie tak dobrej przecież obsady. Większość aktorów, szczególnie tych z głośnymi nazwiskami, ewidentnie przyszła na plan, by zarobić na chleb, a się przy tym nie narobić. Rozumiem to, wszak trzeba z czegoś żyć. Ale, do diabła, bez przesady! Jest tak źle, że za porażkę uznaję nawet występ Cezarego Pazury, z którego wszak aktor bardzo dobry, niezmiennie trzymający pewien poziom. Widać w „Futrze z misia” niedoświadczoną rękę reżyserów, którzy zwyczajnie nie dali rady wykorzystać talentu zgromadzonych na planie aktorów. Swoją drogą – nie sądziłem, że kiedykolwiek napiszę takie zdanie, ale najlepszym występem w tym filmie może się pochwalić… Sławomir Zapała. Tak, ten Sławomir.
Przyjrzyjmy się bliżej kulejącej reżyserii. Pełno jest w „Futrze z misia” scen kuriozalnych, źle zainscenizowanych. Ot, chociażby rozmowa Igły z dyżurną policjantką na komendzie. Anuszewski i Milewicz tak nachalnie podkreślają wplecione w scenkę żarty, że te stają się przeładowanymi absurdem potworkami, budzącymi co najwyżej politowanie. Wiele gagów, które miały pewien potencjał, zostało zabitych właśnie przez nachalną łopatologię. Inny przykład? Klub w Zakopanem, w którym ciągle leci zapętlona “Bania u Cygana”. Choć mam wobec tego kawałka sentyment, to przez jego ciągłe powtarzanie miałem skojarzenia z amerykańskimi torturami stosowanymi w Guantanamo. W ogóle muzyka w “Futrze z misia” to okropność. Poza wspomnianą “Banią u Cygana” reżyserzy na przemian w tle wydarzeń puszczają trzy krótkie melodyjki, które sprawiają wrażenie napisanych na kolanie i nudzą się po pięciu minutach, irytują po piętnastu, a budzą szał po pół godzinie. Masakra!
Niewiele lepiej jest też pod względem zdjęć. Jasne, znalazło się w fimie trochę ładnych ujęć krajobrazu zrobionych z drona. Co prawda prawdopodobnie kupiono je za grosze na jakimś stocku, ale przynajmniej to miłe urozmaicenie, dające chwilę oddechu od absurdalnych gagów. Problem w tym, że ujęcia krajobrazów pojawiają się w zupełnie losowych momentach, co tylko wzmaga niepotrzebny fabularny bałagan. To ewidentny błąd reżyserów, wszak celem takiego zabiegu jest zasygnalizowanie widzowi miejsca, w którym miejsce mieć będzie następna scena. Milewicz i Anuszewski rezygnują z tej zasady montażowej, oferując w zamian chaos, którego nie da się w żaden sposób uzasadnić. Niestety montaż w “Futrze z misia” jest nieprzyjemnie chaotyczny, przez co gubi się sedno historii. Najlepszy przykład montażowego bałaganu to sekwencja otwierająca film. Zamierzeniem reżyserów była dynamiczna, mocno zamerykanizowana scena z imponującą jazdą kamery. Niestety jednak ową sekwencję zainscenizowano i zmontowano w taki sposób, że przypomina ona blady cień pierwotnego pomysłu, pozbawiony luzu i polotu.
“Futro z misia” umieściłbym na samym dole listy miernych polskich komedii, które taśmowo wypuszczono do kin w ostatnim dziesięcioleciu. Taka polityka dystrybucyjna psuje rodzimy rynek, co zresztą odzwierciedla polski box office – w zeszłym roku na polskie filmy sprzedano 16,3 miliona biletów wobec 43,4 milionów biletów na filmy zagraniczne. Ja się polskim widzom, prawdę mówiąc, nie dziwię. W końcu kiedy mam ochotę wydać ciężko zarobione pieniądze i pójść na niewyszukaną, kierowaną do szerokiej publiczności komedię, chcę się pośmiać, rozerwać, generalnie miło spędzić czas, a nie zwijać z żenady. Przecież nie muszę nawet oglądać komedii wybitnych czy bardzo dobrych – ważne, żeby dostarczały radochy i uśmiechu. A “Futro z misia”, niestety, takim filmem nie jest.
- oryginalny tytuł: Futro z misia
- data premiery: 2019
- gatunek: komedia
- reżyseria: Michał Milowicz, Kacper Anuszewski
- scenariusz: Michał Milowicz, Kacper Anuszewski, Olaf Lubaszenko, Paweł Bilski
- aktorzy: Michał Milowicz, Przemysław Sadowski, Olaf Lubaszenko, Mirosław Zbrojewicz, Cezary Pazura, Sławomir Zapała, Edward Linde-Lubaszenko
- moja ocena: 1/10
Doświadczony copywriter i dziennikarz, który pisał m.in. dla Wirtualnej Polski, Gier Online oraz Queer.pl. Obronił filmoznawczy licencjat, a obecnie kończy studia magisterskie na kierunku artes liberales na Uniwersytecie Warszawskim. Prowadzi serwis 500 Filmów od 2018 roku.