Enola Holmes (2020) to słaby kryminał i słabe kino dla młodzieży

Reklama

O tym, że Arthur Conan Doyle był geniuszem, nie muszę chyba nikogo przekonywać. Świadczy o tym chociażby niesłabnąca popularność postaci Sherlocka Holmesa, którego ostatnimi czasy mogliśmy oglądać w wyprodukowanym przez BBC, czterosezonowym serialu Sherlock. Wyreżyserowana przez Harry’ego Bradbeera Enola Holmes również wykorzystuje wybitnego detektywa, tym razem sprowadzonego do roli postaci drugoplanowej. Tak właściwie poza samym Sherlockiem film nie ma zbyt wiele wspólnego z oryginalnymi powieściami Conan Doyle’a – twórcy postanowili nie tylko zrezygnować z wykorzystania konwencji kryminału, ale też zmienili grupę docelową filmu, który nakręcony został z myślą o nastoletnich dziewczynach. Mimo że nie mam już nastu lat i nie utożsamiam się z płcią piękną, postanowiłem zasiąść wygodnie w fotelu i obejrzeć Enolę Holmes… I cóż, niestety się rozczarowałem – Bradbeer wpadł w kilka reżyserskich pułapek, które całkowicie zepsuły moje wrażenia z seansu. 

Plakat filmu Enola Holmes (2020)
Plakat filmu

Bohaterką filmu jest siostra Sherlocka, tytułowa Enola Holmes. W dzień swoich szesnastych urodzin dziewczyna budzi się i zauważa, że jej ukochana matka zniknęła. Enola orientuje się, że zniknięcie było celowe, a pani Holmes zostawiła za sobą zakamuflowane wskazówki. Dziewczyna wbrew woli Sherlocka i Mycrofta postanawia ruszyć śladem swojej matki i rozwiązać tajemnicę jej zniknięcia. Na drodze Enoli staje jednak młody lord Tewksbury, który zmuszony jest uciekać przed bezwzględnym zabójcą w meloniku.

Enola Holmes jest adaptacją powieści “The Case of the Missing Marquez” autorstwa Nancy Springer. Książka ta została wydana w 2006 roku i w założeniu stanowi feministyczną odpowiedź na oryginalną prozę A.C. Doyle’a. Muszę przyznać, że Springer miała ciekawy pomysł, bo pierwotny świat Sherlocka Holmesa faktycznie emanował systemowym seksizmem epoki wiktoriańskiej, przez co aż domagał się unowocześnienia. I tak w Enoli Homes Londyn jest nie tylko miastem zapewniającym kobietom perspektywy i niezależność, ale też miejscem pokojowej koegzystencji różnych ras. Ta krytyka XIX-wiecznego, brytyjskiego imperializmu oraz opresyjnego podejścia do kobiet jest rzecz jasna słuszna pod względem merytorycznym, ale też zanadto oczywista i nieznośnie wręcz wyolbrzymiona – w wizji Bradbeera Mycroft Holmes jest wrednym mizoginem, który staje się czymś w rodzaju symbolu patriarchatu krępującego wolność płci pięknej, a nauczyciela w szkole dla dziewcząt jest bezwzględną dyktatorką narzucającą opresyjne normy kulturowe. Takie demonizowanie epoki wiktoriańskiej przy jednoczesnym zapożyczeniu z niej właściwie wszystkiego (włącznie z kostiumami, scenografią, językiem, ale i ruchem sufrażystek zidentyfikowanym ze współczesnym feminizmem) jest tak naprawdę mocno nietrafionym sposobem na szerzenie ideologii feministycznej.

Nie zrozumcie mnie źle – byłem, jestem i będę feministą, tak samo jak były, są i będą feministyczne filmy. Problem w tym, że niektóre z tego typu dzieł przekraczają cienką granicę pomiędzy sztuką i ideologicznym manifestem. A dobra sztuka powinna kąsać, budzić dyskomfort intelektualny oraz zadawać trudne pytania, a nie dawać proste odpowiedzi na złożone problemy. Przed moimi zarzutami Enolę Holmes częściowo broni fakt wykorzystania konwencji kina familijnego (w końcu filmy dla nastolatków od zawsze upraszczają rzeczywistość), ale mimo wszystko przesadny ładunek ideologiczny, wyrażany explicite przez główną bohaterkę, uwypuklił jednowymiarowość filmu. Problem ten wiąże się z zasadą show don’t tell, którą Bradbeer wielokrotnie łamie – tytułowa bohaterka jest, tak jak jej matka, silną i niezależną kobietą, ponieważ… Cóż, sama się tak określiła w monologu do kamery. I tak, to prawda, że Enola dobrze sobie radzi w świecie, do którego nie pasuje (a raczej, co wydaje się być spójniejsze z przekazem filmu, w świecie, który nie pasuje do niej), ale mimo wszystko jej cechy są scharakteryzowane nie przez akcje, a przez imperatyw narracyjny. A od imperatywu narracyjnego jest już bardzo bliska droga do głównej bohaterki spełniającej stereotyp Mary Sue…

Reklama

Co więcej, Enola ową Mary Sue po prostu jest, a jej perfekcyjny charakter oraz wpisany do scenariusza spryt zwyczajnie irytuje. Nie wiem, czy to kwestia gry Millie Bobby Brown, która zachowuje się w wywiadach jak rozwydrzone dziecko, czy może kwestia decyzji reżysera, ale główna bohaterka jest wyjątkowo antypatyczna i zarozumiała. Takie efekty wiążą się też z nietrafionym łamaniem czwartej ściany – główną siłą tego zabiegu, znanego m.in. z Deadpoola (2016, reż. Tim Miller), jest zacieranie granicy pomiędzy sztuką a rzeczywistością. Niestety już nawet jednokrotne złamanie czwartej ściany niejako z automatu zawiesza wiarę w film u większości widzów… A o ile w Deadpoolu brak wiary w narrację głównego bohatera miał w sobie ogromną wartość komediową, o tyle w Enoli Holmes czwarta ściana jest łamana cały czas w celu… No właśnie, jakim? W wyniku zbyt częstego korzystania z tego zabiegu narracyjnego trudno jest się emocjonalnie zaangażować w fabułę i wciągnąć w przedstawioną historię… Nie zawsze łamanie czwartej ściany ma sens, a Enola Holmes jest tego idealnym przykładem.

Na sam koniec zostawiłem warstwę techniczną filmu, do której również mam kilka poważnych zastrzeżeń. Większość z nich dotyczy reżyserii – niestety Bradbeer zdecydowanie się nie popisał. Jego podejście skojarzyło mi się nie z kinem familijnym, a z telenowelami. Zdecydowana większość filmu została nakręcona w stylu zerowym, na dodatek z prześwietlonymi kadrami. Nie od dzisiaj wiadomo, że nadmiar światła w kinie gryzie się z efektami specjalnymi – współczesne programy do animacji 3D wciąż mają duże problemy z właściwym przetworzeniem oświetlenia, szczególnie w przypadku dużych, otwartych przestrzeni. W efekcie tego duża część ujęć przedstawiających Londyn wypadła mało realistycznie, a widniejące na drugim planie budynki przypominają raczej modele z Empire: Total War, a nie pełnometrażowego filmu nakręconego z myślą o srebrnym ekranie… Zauważyłem także duże problemy z montażem, a także ewidentne nadużywanie ciągle tej samej, wesołej muzyki, która zwyczajnie nie pasuje do niektórych scen.

Niestety Enola Holmes mnie rozczarowała. To prawda, że nie jestem w grupie docelowej tego filmu, ale skoro twórcy mimo wszystko celowali w kino familijne, nawet ja powinienem dobrze się bawić w trakcie seansu. Niestety dzieło Bradbeera jest porażką niemal w każdym aspekcie, od przesadnie zideologizowanej, pozbawionej dramaturgii fabuły, przez nieudany i irytujący zabieg łamania czwartej ściany, aż po mizerną warstwę realizacyjną na czele ze zbyt zachowawczą reżyserią. Co prawda film ma kilka niezłych scen, a młodsi widzowie (szczególnie płci pięknej) powinni się po seansie czuć usatysfakcjonowani, ale mimo wszystko nie warto marnować czasu na Enolę Holmes, a zaoszczędzone dwie godziny lepiej jest spędzić na oglądaniu Sherlocka od BBC. 

  • oryginalny tytuł: Enola Holmes
  • rok premiery: 2020
  • gatunek: familijny / kryminał
  • reżyseria: Harry Bradbeer
  • scenariusz: Jack Thorne
  • aktorzy: Millie Bobby Brown, Henry Cavill, Helena Bonham Carter, Sam Claflin, Louis Partridge
  • moja ocena: 3/10
Reklama

Napisz komentarz

By korzystać ze strony, zaakceptuj ciasteczka. Więcej informacji

Strona korzysta z ciasteczek (głównie Google Analytics) w celu zapewnienia jak najlepszej technicznej jakości usług. Ciasteczka są niezbędne do prawidłowego funkcjonowania strony, dlatego prosimy cię o zaakceptowanie naszej polityki.

Zamknij