Czarne święta (1974) to slasher idealny – recenzja

Reklama

Jako fan slasherów od dawna ostrzyłem sobie zęby na “Czarne święta”. Dzieło Boba Clarka, pomimo nadchodzącego remake’u, jest dzisiaj mało znane, mimo że sporadycznie pojawia się w zagranicznych zestawieniach najważniejszych horrorów. I choć “Halloween” Johna Carpentera wprowadziło slashery na filmowe salony, to właśnie “Czarne święta” skodyfikowały rządzące tym gatunkiem schematy. Dlatego też w towarzystwie późnej pory nocnej i kubka czerwonej herbaty zasiadłem przed ekranem komputera, by już w pierwszej minucie wsiąknąć w opowiadaną przez reżysera historię.

Plakat filmu "Czarne święta" z 1974 roku
Plakat filmu

Jakiś czas przed świętami Bożego Narodzenia grupa mieszkających razem studentek organizuje imprezę. Następnego dnia część z nich wyjeżdża, a reszta zostaje w akademiku wraz z panią Mac, dość ekscentryczną, lubiącą wypić gospodynią. Dziewczyny otrzymują kilka zbereźnych telefonów od typa przedstawiającego się jako Billy. Początkowo biorą to za żart, ale sytuacja komplikuje się dzień po imprezie, gdy okazuje się, że jedna ze studentek zaginęła, a w parku obok akademika policja znalazła brutalnie zamordowaną licealistkę. Wniosek nasuwa się jeden: w okolicy grasuje psychopatyczny morderca lubujący się w zabijaniu młodych kobiet.

Co ciekawe, pomimo że “Czarne święta” stworzyły wiele z obecnych w slasherach schematów, w pewnym stopniu same od nich odchodzą. Film, jak na lata 70’, jest zaskakująco wulgarny i nieposłuszny zasadom rządzącym ówczesnym głównym nurtem kinematografii (co zresztą było standardem w kinie eksploatacji lat 70’). Mieszkające razem dziewczyny zdecydowanie nie są grzecznymi studentkami. Regularnie piją one alkohol, na ścianach akademika wieszają dwuznaczne plakaty, a pierwszy telefon Billa jest dla nich pretekstem do sprośnych żartów. W zachowaniu tym przoduje Barbie, która wręcz wpisuje się w stereotyp kobiety wyzwolonej ówczesnych czasów – w prawie każdej scenie widzimy ją albo pijaną, albo z kieliszkiem whiskey, a otaczających mężczyzn epatuje bezpruderyjnością. Wbrew późniejszym gatunkowym regułom jako pierwsza ginie najmniej “rozrywkowa” z dziewczyn, a tutejsza final girl, Jess, nie dość, że jest w ciąży, to jeszcze wbrew prośbom chłopaka planuje dokonać aborcji. Główna postać z “Czarnych świąt” zdecydowanie różni się od moralnie “nienagannej” Laurie z “Halloween”.

W ogóle warto zestawić ze sobą te dwa filmy. Widać, że Carpenter bardzo mocno inspirował się Clarkiem. W oczy rzucają się szczególnie świetnie nakręcone ujęcia z POV mordercy, których w “Czarnych świętach” jest ogrom. Sprawdzają się one jeszcze lepiej od otwierającej “Halloween” sekwencji i właściwie to właśnie one wciągnęły mnie w film. Pierwszoosobowe ujęcia w dziele Clarka pełnią kilka funkcji: ukrywają przed widzami tożsamość mordercy, wzbudzają ogromne poczucie niepokoju i nadciągającego zagrożenia, a także pomagają reżyserowi dawkować informacje i budować napięcie. Billy to bardzo tajemnicza postać – nie znamy jego motywacji ani celów. Dzięki fenomenalnemu, surowemu sposobowi kręcenia ujęć POV widzimy jedynie metodyczne, spokojne ruchy mordercy, zestawione z jego głośnym oddechem, który brzmi upiornie. Sceny, w których zabójca jest opanowany reżyser zestawia z wybuchową kakofonią treści, wykrzykiwaną przez Billy’ego podczas rozmów telefonicznych. Rezultatem tak nagłych zmian w zachowaniu mordercy jest skonfundowanie i zaskoczenie, które pomaga w straszeniu widza. I tak Clarkowi udało się stworzyć postać mordercy jeszcze bardziej tajemniczego i przerażającego od Michaela Myersa.

Reklama

W “Czarnych świętach” zaskakuje nieobecność elementów gore, tak charakterystycznych dla powstałych później slasherów. Co prawda widzimy efekty coraz to kolejnych zbrodni, ale krwi tutaj niewiele, tak samo jak brutalności. Billy morduje kolejne ofiary w dość mało wyszukany, ale wciąż interesujący sposób. Reżyser przybliża widzom perspektywę śledztwa prowadzonego przez szefa miejscowej policji, porucznika Fullera, który nie jest głupim gliniarzem. Choć Fullerowi brakuje ludzi, śledczy szybko łączy fakty i sprawnie reaguje na coraz to kolejne ruchy mordercy, dzięki czemu film zachowuje dozę realizmu wystarczającą do zakorzenienia ekranowych wydarzeń w rzeczywistości. Oczywiście w celu zachowania suspensu Billy jest zawsze o krok przed policją, ale dla odmiany miło spojrzeć na kompetentnego gliniarza dającego z siebie wszystko i faktycznie starającego się rozwiązać sprawę. Ciekawie rysuje się też wątek chłopaka Jess, Petera. Clark w sprytny sposób używa go do mylenia tropów i wodzenia widzów za nos. Jego postać jest bodaj najbardziej tragicznym elementem filmu, a rozwiązanie tego wątku, wplecione w fenomenalne, wbijające w fotel zakończenie, przybiło mnie emocjonalnie.

Główną siłą dzieła Clarka jest fenomenalnie zbudowane napięcie. Reżyser chyba wyssał umiejętność tworzenia niepokojących sekwencji z mlekiem matki. Strzałem w dziesiątkę okazało się skorzystanie z montażu równoległego już w pierwszej scenie filmu, która sprawnie wprowadza w klimat całości dzieła. Doskonała jest szczególnie końcówka, w której atmosferę kroić można nożem. A ta jest zaskakująco ponura. Mimo że akcja ma miejsce tuż przed świętami Bożego Narodzenia, które kojarzą się ze szczęściem i rodziną, każda z bohaterek jest samotna, na dodatek z własnymi problemami. Na próżno szukać tutaj wesołości czy optymizmu – Jess nie bez powodu chce dokonać zabieg aborcji (słusznie zresztą, zważywszy na jej status socjoekonomiczny). Reżyser za pomocą muzyki oraz montażu dodatkowo podkreśla wyalienowanie bohaterek, dzięki czemu oddana w krzywym zwierciadle świąteczna atmosfera staje się dodatkowym źródłem koszmaru.

Bobowi Clarkowi udała się rzecz niesamowita. Nakręcił on film, który stworzył slasher. Oczywiście horrory opowiadające o seryjnych mordercach powstawały już wcześniej (czego przykładem może być chociażby “Podglądacz”), ale to właśnie “Czarne święta” skodyfikowały slasherowe schematy. Co ważne, dzieło Clarka nie zestarzało się przesadnie, co zdarza się w przypadku starszych horrorów. Postać Billy’ego wciąż przeraża swoją enigmatycznością i szaleństwem, a stworzony przez reżysera klimat osaczenia i samotności stanowi solidną przeciwwagę dla hurraoptymistycznych reklam i filmów ze Świętym Mikołajem w roli głównej, których wysyp można obserwować w okresie przedświątecznym. “Czarne święta” polecam właśnie jako odtrutkę dla wszystkich zmęczonych wszechobecnym, skomercjalizowanym do granic absurdu Bożym Narodzeniem.

  • oryginalny tytuł: Black Christmas
  • data premiery: 1974
  • gatunek: horror
  • reżyseria: Bob Clark
  • scenariusz: Roy Moore
  • aktorzy: Olivia Hussey, Margot Kidder, John Saxon, Keir Dullea
  • moja ocena: 9/10
Reklama

Napisz komentarz

By korzystać ze strony, zaakceptuj ciasteczka. Więcej informacji

Strona korzysta z ciasteczek (głównie Google Analytics) w celu zapewnienia jak najlepszej technicznej jakości usług. Ciasteczka są niezbędne do prawidłowego funkcjonowania strony, dlatego prosimy cię o zaakceptowanie naszej polityki.

Zamknij