Nie oszukujmy się – większość z nas “Aquamana” zobaczy tylko dla mięśni Jasona Momoi. No, może trochę przeszarżowałem, ale lubię tego aktora od czasu jego roli w serialu “Stargate: Atlantis”, gdy nie był jeszcze szerzej znany w Ameryce. Od kilku lat Momoa zaczął robić karierę w Hollywood, w głównej mierze ze względu na swój charakterystyczny wygląd oraz talent do charyzmatycznych, łotrzykowskich postaci. Innymi słowy idealny Aquaman.
Fabuła filmu jest prosta jak but. Mamy Aquamana, który nie chce mieć nic do czynienia z Atlantianami. Ma do nich żal o to, że zabili jego matkę, która była przy okazji królową Atlantydy. Ale życie nie jest takie proste, król Atlantydy postanawia wypowiedzieć wojnę ludziom żyjącym na lądzie, a Aquaman, prawowity dziedzic atlantydzkiego tronu, musi uratować świat, zrzucając przy okazji z tronu swojego braciszka.
Ocenianie filmów o superbohaterach przez pryzmat scenariusza to zazwyczaj najlepszy pomysł. Bądźmy szczerzy, fabuły takich filmów powinny być proste, bo to lekkie kino rozrywkowe. Problem zaczyna się wtedy, gdy scenariusz jest tak dziurawy, że film zaczyna tonąć. I tak jest z “Aquamanem”. Scenariusz po brzegi wypełniony jest skrajnie idiotycznymi sytuacjami, od teleportacji bohaterów między miejscami zaczynając, przez bardzo poważne dziury związane z głównym wątkiem fabularnym (ktoś mi wyjaśni, jakim cudem mapa pozwalająca znaleźć ukryty kilkadziesiąt tysięcy lat temu artefakt jest możliwa do odczytania dzięki… posągowi Romulusa?). Wiele wątków zostaje podjętych, a potem porzuconych, jest też kilkanaście niepasujących do siebie, sprawiających dziwne wrażenie momentów (nagła bitwa w Królestwie Słonowodnych). Zdaję sobie sprawę z tego, że w przypadku wielkiego blockbustera nad scenariuszem pracuje wielu różnych pisarzy, ale do diabła, żeby popełnili oni aż tyle błędów? Kolejne zastrzeżenie to słabe, denerwujące zwroty akcji. Kilka razy coś nagle, bez żadnej zapowiedzi wybuchało tylko po to, żeby wprowadzić kolejną scenę walki. Oczywiście momenty tych eksplozji dało się bez problemu przewidzieć co do minuty dzięki niezbyt umiejętnemu manipulowaniu przez reżysera tempem akcji. Za trzecim czy czwartym razem zabieg ten był tak karykaturalny, że przypominał sceny wyjęte z parodii filmów o superbohaterach.
Jednak mimo, że statek USS “Aquaman” jest dziurawy jak sito, to nie tonie. Z dwóch powodów. Po pierwsze wspomniany wcześniej Jason Momoa robi robotę. Błyszczy w scenach akcji, nadaje dynamicznego tempa wydarzeniom, zaskakująco dobrze radzi sobie w tych spokojniejszych, bardziej emocjonalnych fragmentach. Bardzo przyjemnie Momoa wypada w scenach z Temuerą Morrisonem, który gra jego ojca. Ten wątek pomógł mi emocjonalnie zbliżyć się do protagonisty, dzięki czemu faktycznie zacząłem przejmować się losami świata (no, przynajmniej miałem je mniej w dupie). Nieco gorzej wygląda relacja superbohatera z księżną Merą, która towarzyszy superbohaterowi podczas prób zapobiegania wojnie. Amber Heard nie gra źle, ale słabe, nienaturalne dialogi oraz zbyt ckliwe sceny skutecznie zabijają relacje Mery z głównym bohaterem, wprowadzają dużo cringe’u i żenady. Z innej beczki – szkoda, że wątek jednego z antagonistów, Black Manty, został stosunkowo słabo nakreślony. Mógł to być ciekawy przeciwnik Aquamana, a wyszła z niego papierowa postać.
Drugim powodem, dla którego “Aquaman” wciąż unosi się na wodzie są fenomenalne efekty specjalne, świetnie współgrające z dobrymi scenami akcji. Walki pod wodą faktycznie wyglądają zjawiskowo, cudowna jest też Atlantyda i cały podwodny świat. Szczególnie dobry był design podwodnych zwierząt wykorzystywanych przez ludzi. Chciałbym kiedyś popływać na ogromnym koniku morskim, a otchłanniki przypominały stwory żywcem wyjęte z prozy Lovecrafta. Nadawałyby się idealnie do jakiegoś dziejącego się na oceanie horroru. Apropo Samotnika z Providence – reżyser zawarł w filmie ciekawy smaczek. Latarnia, w której mieszkał ojciec Aquamana, położona była w Maine w Nowej Anglii, miejscu akcji większości utworów Lovecrafta. W jednej ze scen w środku wyraźnie było widać okładkę “Grozy w Dunwich”, jednej z najbardziej znanych powieści mistrza horroru. Jako fan horrorów czułem się doceniony.
Wspominałem już wcześniej, że w “Aquamanie” dużo jest dziur, luk i błędów w scenariuszu. Cóż, mam teorię spiskową wyjaśniającą ten problem. Otóż coś złego wydarzyło się podczas montażu. Nie wiem co, ale mam wrażenie, że to właśnie cięcia na stole montażowym są odpowiedzialne za część fabularnych głupotek. Z innej beczki – cudowne był ujęcia z Królestwa Otchłańców, przywodzące na myśl kopalnie Morii z pierwszej części “Władcy Pierścieni”. Słabo wypadły natomiast sceny na Sycylii, w których skacząca kamera utrudniała zrozumienie tego, co działo się na ekranie. W ogóle ten fragment filmu był jakby żywcem wyjęty z “Power Rangers”, zdawał się dziwny, nie pasował stylistycznie.
Czy przez większość filmu byłem zdenerwowany przez głupi scenariusz? Tak. Czy w niektórych momentach czułem się zażenowany? Tak. Czy bawiłem się dobrze? Oj tak, wręcz doskonale. Czy polecam zobaczyć “Aquamana”? Tak, o ile lubisz filmy o superbohaterach i jesteś w stanie przymknąć oko na cringe w dialogach.
- oryginalny tytuł: Aquaman
- data premiery: 2018
- gatunek: superbohaterowie
- reżyseria: James Wan
- scenariusz: Will Beall, David Leslie Johnson-McGoldrick
- aktorzy: Jason Momoa, Amber Heard, Willem Dafoe, Patrick Wilson, Nicole Kidman
- moja ocena: 6/10
Doświadczony copywriter i dziennikarz, który pisał m.in. dla Wirtualnej Polski, Gier Online oraz Queer.pl. Obronił filmoznawczy licencjat, a obecnie kończy studia magisterskie na kierunku artes liberales na Uniwersytecie Warszawskim. Prowadzi serwis 500 Filmów od 2018 roku.
Bardzo dobra recenzja! Wybieram się do kina 🙂
Weź nie pierdol.
Super