Niewiele jest na tym świecie ambitnych filmów SF, które poza wizualnymi fajerwerkami przedstawiają sensowne przemyślenia na temat otaczającej nas rzeczywistości. Król tego podgatunku SF od dekad jest jeden, 2001: Odyseja Kosmiczna, czyli jeden z najlepszych filmów, jakie kiedykolwiek stworzono. Aspiracje reżysera Ad Astry, Jamesa Graya, w zakresie treści i formy dorównują ambicjom Kubricka, a świetny zwiastun sprawił, że liczyłem na ucztę dla uszu, oczu, serca i mózgu. Skonfrontowane z rzeczywistością, moje oczekiwania sprawdziły się w przypadku pierwszych trzech organów organizmów.
Gdy Roy McBride był mały, jego ojciec Clifford wyruszył na misję kosmiczną w okolice Saturna zwaną Projektem Lima. Jej celem była próba znalezienia odpowiedzi na odwieczne pytanie będące jednym z kamieni węgielnych gatunku SF – czy jesteśmy sami w kosmosie? Jednak z niewiadomych przyczyn kontakt z Limą się urwał, a ojciec Roy’a został narodowym bohaterem, inspirującym kolejne pokolenie kosmicznych odkrywców. Dwadzieścia lat później Ziemi zagrażają udary kosmiczne, niewytłumaczalne zjawisko powodujące na Ziemi szereg katastrof. Major Roy McBride dostaje za zadanie rozwiązania problemu. Przy okazji dowiaduje się, że udary kosmiczne są związane z Projektem Lima i jego zaginionym przed laty ojcem.
Fabuła filmu tylko z pozoru zbudowana jest na charakterystycznych dla kina SF motywach. Pełnią one tutaj rzecz jasna bardzo ważną funkcję, ale tak naprawdę stanowią tło dla postaci McBride’a. Choć Gray, na szczęście, nie uniknął ogromnej dawki patosu i delektowania się pięknem kosmosu, przez większość filmu skupia się na głównym bohaterze. Reżyser z gracją i talentem wgłębia się w psychikę majora i pokazuje widzom z jednej strony tęsknotę protagonisty za ojcem, a z drugiej, tej nieco mroczniejszej, zniszczenie psychiczne i totalną pustkę, które są efektem rozbicia rodziny głównego bohatera. I to właśnie relacja syna z niewidzianym od dwudziestu lat ojcem, a także skutki, jakie wywarła na życiu Roy’a, są głównym tematem filmu.
Gray zapożycza estetykę 2001: Odysei Kosmicznej i doprawia ją gęsto Czasem Apokalipsy. Ad Astra ma w sobie wiele z kina drogi, zarówno na poziomie dosłownym, jak i metaforycznym. Grany przez Brada Pitta protagonista podróżuje przez kolejne miejsca w celu rozwiązania problemu udarów, ale znacznie ważniejsza jest jego podróż duchowa. Roy McBride z każdym przystankiem na drodze odkrywa coś nowego o sobie i o relacjach z ojcem. Major zbliża się też powoli w kierunku symbolicznego jądra ciemności – im dalszy jest etap jego podróży, tym mniej wokół niego ludzi i tym bardziej ogarnia go szaleństwo. A obłęd spowodowany jest nie tylko jego osamotnieniem związanym z długą podróżą, ale przede wszystkim powolnym kroczeniem ku nieznanemu. Co istotne, Ad Astra to de facto koncert jednego aktora, a Brad Pitt z postawionego przed nim niełatwego zadania wychodzi z piątką z plusem. To chyba jedna z najlepszych ról w karierze tego aktora, przynajmniej w XXI wieku.
Dzieło Graya przede wszystkim ma fenomenalny klimat, który chwycił mnie już w pierwszej minucie i nie wypuścił aż do napisów końcowych. Choć najważniejszym elementem filmu jest bez wątpienia intymna wiwisekcja postaci Roy’a McBride’a, swoje dwa grosze dorzucają tutaj charakterystyczne dla SF motywy. Reżyser zastanawia się nad sensem zadawania sobie pytań ostatecznych i poszukiwania na nie odpowiedzi, nad granicami, jakie przekroczyć mogą ludzie w celu realizacji idei, a także odsłania nieco rąbka tajemnicy ze świata przyszłości, który (przez większość czasu) czaruje realizmem i rozmachem dość pesymistycznej, momentami retrofuturystycznej wizji.
Ad Astra w wielu momentach to kino totalne, zestawiające ogrom, pustkę i piękno Wszechświata z samotnym majorem McBridem przypominającym pyłek na wietrze. Gray nie uniknął jednak kilku wybijających z klimatu wpadek. Sceny podróży łazikami po powierzchni Księżyca, czy odwiedzin na pewnej norweskiej stacji kosmicznej nie wkomponowują się w estetykę filmu, sprawiają wrażenie doklejonych na siłę. To właśnie wtedy ma miejsce dużą część dynamicznych scen akcji, które co prawda ogląda się przyjemnie, ale ostatecznie okazują się być ślepymi zaułkami niemającymi żadnego znaczenia dla fabuły. Ciężko nie zauważyć także kilkunastu poważnych niedociągnięć w użyciu praw fizyki – ot, chociażby ziemska grawitacja na Księżycu, czy podróż przez pierścień Saturna są zwyczajnie irytujące. Nieco rozczarowujący może też być finał opowieści, w którym reżyser unika kontrowersji czy niepotrzebnych twistów, a stawia na prostotę i siłę przekazu, czego efekt jest dość mizerny.
Na szczęście jednak najmocniejszym elementem filmu nie jest opowiadana historia czy postać głównego bohatera, a przepiękna strona audiowizualna, która oczarowała mnie od pierwszej minuty. Przez zdecydowaną większość czasu trwania Ad Astry Gray, wspierany przez odpowiedzialnego za zdjęcia Hoyte Van Hoytema, którego publiczność może kojarzyć z Interstellar, zapewnia widzom zapierające dech w piersiach widowisko. Sceny dziejące się przestrzeni kosmicznej zachwycają rozmachem i patosem, dodatkowo podbudowywanym przez świetną acz nieinwazyjną muzykę Maxa Richtera. Nie jest to popis sztuki dla sztuki – Roy McBride zestawiony z groźnym pięknem próżni kosmosu odruchowo budzi skojarzenia z wędrówką do jądra ciemności przedstawioną w Czasie Apokalipsy.
Zresztą reżyser wielokrotnie nawiązuje do dzieła Coppoli poprzez estetykę swojego filmu. Takie skojarzenia budzić może kolorystyka Ad Astry, której jednak znacznie bliżej do 2001: Odysei Kosmicznej. Gray czerpie garściami z arcydzieła Kubricka, inspirując się zarówno designem statków kosmicznych, mundurów, jak i wnętrz stacji kosmicznych oraz placówek pozaziemskich. Reżyser Ad Astry wielokrotnie syci oczy widzów pięknymi kadrami zbudowanymi na bazie jednopunktowej perspektywy, kojarzącymi się od razu z wnętrzami statku Discovery. Ewidentne nawiązania do Kubricka to oczywiście hołd wobec dorobku tego reżysera, ale także inteligentne podkreślenie tego, że w pustce kosmosu najważniejsi jesteśmy my, ludzie, którzy ową pustkę choć trochę staramy się wypełniać.
Ad Astrze niewiele zabrakło do zostania ponadczasowym klasykiem kina SF. I choć dzieło Graya prawdopodobnie nigdy nie przeskoczyłoby poprzeczki tak wysoko zawieszonej przez 2001: Odyseję Kosmiczną, to po dopracowaniu scenariusza, usunięciu irytujących błędów i kilku niepotrzebnych sekwencji akcji z powodzeniem mogłoby pretendować do miana arcydzieła. Zakochałem się w Ad Astrze, głównie dzięki ponadczasowemu klimatowi i jeszcze lepszej warstwie audiowizualnej. Warto jednak pamiętać, że dzieło Graya to film bardzo hermetyczny, w którym próżno szukać wciągającej akcji, co sprawi, że dla wielu widzów podróż Roy’a McBride’a do jądra ciemności może okazać się nużąca i męcząca.
Jeżeli chcesz zobaczyć Ad Astrę w legalnym źródle, film znajdziesz na Player+.
- oryginalny tytuł: Ad Astra
- data premiery: 2019
- gatunek: SF
- reżyseria: James Gray
- scenariusz: James Gray, Ethan Gross
- aktorzy: Brad Pitt, Tommy Lee Jones, Donald Sutherland, Liv Tyler, Ruth Negga
- moja ocena: 8,5/10
Doświadczony copywriter i dziennikarz, który pisał m.in. dla Wirtualnej Polski, Gier Online oraz Queer.pl. Obronił filmoznawczy licencjat, a obecnie kończy studia magisterskie na kierunku artes liberales na Uniwersytecie Warszawskim. Prowadzi serwis 500 Filmów od 2018 roku.