Mówi się, że pióro jest potężniejsze od miecza – podobna zasada dotyczy również świata kina, bo wiele dobrych filmów nie opiera się na dynamicznej akcji i wizualnych fajerwerkach, a na ciekawej fabule. Wśród nich prym wiodą dramaty sądowe, czyli specyficzny podgatunek dramatu rozgrywający się na sali sądowej. Ich główna siła tkwi w fabule, zwrotach akcji i postaciach. Uwielbiam takie kino, postanowiłem więc przygotować zestawienie 10 dramatów sądowych, które warto zobaczyć. Znajdują się na nim zarówno bardzo popularne, jak i te mniej znane produkcje, a łączy je jedno – każdą z nich warto zobaczyć!
12 gniewnych ludzi

Jakoś tak się złożyło, że w 1957 r. wyszły dwa najwybitniejsze dramaty sądowe w historii kina amerykańskiego. Pierwszym z nich jest 12 gniewnych ludzi w reżyserii Sidney’a Lumeta, świetnego reżysera, który napisał później “Pracę nad filmem” – jedną z najciekawszych autobiografii ze świata filmu. Omawiany film jest bardzo popularny, więc jest duża szansa, że go widziałeś/aś, ale po prostu musiał znaleźć się na liście. Dlaczego?
Akcja filmu nie rozgrywa się na sali sądowej (ta jest pokazana tylko przez krótką chwilę), a w sali, w której obraduje ława przysięgłych. Musi ona zadecydować, czy młody chłopak zamordował swojego ojca, czy też nie. Początkowo większość przysięgłych jest przekonanych o jego winie, z bardzo różnych powodów, ale jeden z nich ma wątpliwości. 12 gniewnych ludzi podejmuje odwieczny problem wymiaru sprawiedliwości – jaki jest tak naprawdę próg dowodowy niezbędny do skazania kogoś? Co, jeśli wina jest prawdopodobna, ale są uzasadnione wątpliwości?
Prawdziwą siłą tego filmu jest jednak ukazanie tego, jak różne osoby i charaktery radzą sobie w spornej sytuacji. Wbrew pozorom znaczna część przysięgłych wcale nie jest zainteresowana poznaniem prawdy, a wszyscy mają jakieś powody, które rządzą ich zachowaniem. Lumet świetnie zarysowuje każdą z postaci, co wcale nie jest takie proste, zważywszy na ograniczony metraż. 12 gniewnych ludzi jest też przełomowym dziełem pod względem technicznym – prawie cały film rozgryw się w jednym miejscu, a Lumet doskonale ogrywa ciasną, hermetyczną przestrzeń sali kinowej (zmieniając długość obiektywów i sposób kręcenia scen wraz z czasem trwania filmu, co buduje klaustrofobiczny klimat). To doskonałe kino psychologiczne w starym, dobrym stylu. Czego chcieć więcej?
- oryginalny tytuł: 12 Angry Men
- rok premiery: 1957
Świadek oskarżenia

Billy Wilder, jeden z najważniejszych reżyserów we wczesnym Hollywood, urodził się w Polsce, w Suchej Beskidzkiej. Najbardziej znane z jego filmów to Garsoniera, Stalag 17, Bulwar Zachodzącego Słońca, Pół żartem, pół serio i… oczywiście Świadek oskarżenia. To prosty dramat sądowy, który opowiada o procesie oskarżonego o morderstwo Leonarda Vole’a (ostatnia rola legendy kina amerykańskiego, Tyrone’a Powera). Miał on zabić Emily French, bogatą wdowę, która zapisała mu swój majątek. Alibi daje mu jego żona, Niemka, ale tuż przed procesem zmienia jednak zdanie. Czy Leonard naprawdę zabił Emily?
Odpowiedzi na powyższe pytanie nie zdradzę, szczególnie że po zakończeniu wersji kinowej filmu studio United Artists wstawiło prośbę o “niezdradzanie innym widzom zakończenia filmu”. Intryga rzeczywiście jest zaskakująca, a zwroty akcji bardzo dobre i trudne do przewidzenia (choć dzisiaj widzieliśmy już w kinie wszystko, więc czy aby na pewno?). Na plus wyróżniają się świetna gra aktorska – Tyrone Power jako oskarżony zmienia swój wizerunek na przestrzeni filmu, rozedrgana Marlene Dietrich zalicza najlepszy występ w późnym etapie swojej kariery, a show kradnie Charles Laughton jako spokojny i merytoryczny adwokat oskarżonego. Pod względem aktorskim jest to film spełniony.
Świadek oskarżenia nie uniknął kilku problemów, przy czym najpoważniejszym z nich jest nieco zbyt powolne tempo filmu. Czasami szwankuje napięcie, głównie w środkowej części produkcji. Jest to też film bardzo prosty, nie ma w nim żadnych fajerwerków ani niczego przełomowego od strony technicznej, co odróżnia go od 12 gniewnych ludzi. To właśnie dlatego stawiam go niżej od filmu Lumeta, natomiast jest to absolutny klasyk, który powinien zobaczyć każdy kinoman.
- oryginalny tytuł: Witness for the Prosecution
- rok premiery: 1957
Adwokat

Choć większość dramatów sądowych opowiada raczej o procesach kryminalnych, osobiście najbardziej lubię te, które podejmują tematykę społeczną. Wśród nich wyróżnia się Adwokat, a to z dwóch powodów. Po pierwsze, jest to film oparty na prawdziwej historii. Po drugie, opowiada o walce z korporacjami, które za nic mają ochronę środowiska i dobrostan lokalnych mieszkańców.
Głównym bohaterem filmu jest wątpliwy moralnie adwokat Jan Schlichtmann (w tej roli świetny John Travolta – to jeden z jego lepszych występów w karierze), który zarabia na życie reprezentując ofiary nieszczęśliwych wypadków. W wyniku zbiegu okoliczności postanawia jednak podjąć się nietypowej sprawy, reprezentując mieszkańców małego miasteczka, w którym wody gruntowe zostały zatrute przez korporację kontrolującą fabrykę chemiczną. Straty są nie tylko środowiskowe, bowiem mieszkańcy masowo zapadają na śmiertelne choroby wywołane przez zatrucie trichloroetylenem.
Adwokat to doskonały przykład udanego hollywoodzkiego kina głównego nurtu. Bulwersujący proces sądowy ma oczywisty wymiar społeczny, a główny bohater – zaczynający jako szemrany adwokat – z czasem coraz bardziej angażuje w walkę o sprawiedliwość społeczną i zmienia się na lepsze, niestety ogromnym kosztem. Travolta zagrał bardziej niż przekonująco, a scenarzyści odrobili pracę domową na czwórkę z plusem. Nie jest to może film wybitny, ale na pewno warto dać mu szansę, szczególnie że miło jest widzieć starcie Dawida z Goliatem w wersji prawniczej.
- oryginalny tytuł: A Civil Action
- rok premiery: 1998
Zaklinacz deszczu

Francis Ford Coppola to reżyser, którego nie trzeba nikomu przedstawiać. W jego bogatej filmografii znajduje się świetny dramat sądowy – Zaklinacz deszczu. Film opowiada o młodziutkim prawniku Rudym S. Baylorze, w którego wciela się doskonały Matt Damon. Rudy pozywa ubezpieczyciela w imieniu rodziców mających syna chorego na białaczkę, któremu odmówiono wypłaty pieniędzy w ramach ubezpieczenia ze względu na kruczki prawne.
Temat jest ponadczasowy, bo podobnych pozwów w USA były już tysiące, niestety nie wszystkie wygrane przez zwykłych ludzi. Czasami wygrywają ubezpieczyciele, którzy wynajmują drogich prawników i robią wszystko, aby zamienić proces w piekło lub, ewentualnie, podpisać ugodę za ułamek wartości ubezpieczenia. Rudy Baylor to typowy hollywoodzki protagonista, który nie poddaje się i pomimo przeciwności losu oraz braku doświadczenia postanawia walczyć o sprawiedliwość.
Zaklinacz deszczu nie jest może filmem wybitnym, ale opowiada o poważnym i wciąż funkcjonującym problemie społecznym (i to nie tylko w USA, bo w Polsce ubezpieczycielom też zdarza się oszukiwać swoich klientów). Na dodatek ma porządnie napisany scenariusz, a występujący w głównej roli Matt Damon zaliczył jeden z najlepszych występów swojej kariery (choć nie aż tak dobry jak w Buntowniku z wyboru). Fabuła nie jest może specjalnie odkrywcza czy nadzwyczaj interesująca, ale poza tym nie mogę się do niczego przyczepić.
- oryginalny tytuł: The Rainmaker
- rok premiery: 1997
Skandalista Larry Flynt

Amerykańskie dramaty sądowe są z reguły oparte na prawdziwych historiach i zupełnie mnie to nie dziwi, bowiem system sądowniczy w tym kraju nie działa najlepiej – a samo USA wcale nie jest aż taką krainą wolności, na jaką się kreuje. Dobrym tego przykładem jest Skandalista Larry Flynt, nakręcony przez samego Miloša Formana (Lot nad kukułczym gniazdem, Hair). Czeski reżyser wziął tym razem na tapet sprawę sądową wytoczoną przeciwko założycielowi pornograficznego czasopisma Hustler, które nie spodobało się amerykańskim bogobojnym protestantom.
Larry Flynt występuje w filmie jako obrońca wolności słowa, ale nie jest to, rzecz jasna, postać krystalicznie czysta. Wręcz przeciwnie, filmowy Flynt jest aferałem i cynikiem, który chętnie sięga po narkotyki i działa raczej dla swojego zysku, niż dla szczytnych idei. Oczywiście w jego głębi kryje się też człowieczeństwo – wcielający się w tę rolę Woody Harrelson świetnie wydobywa je na wierzch w najważniejszych scenach filmu, tworząc postać człowieka o dwóch twarzach: cynicznego imprezowicza, w którym kryje się jednak odrobina idealizmu.
Znaczna część filmu rozgrywa się poza salą sądową, ale jest w nim na tyle dużo scen sądowych, że postanowiłem umieścić go na tej liście. Poza tym sam proces jest nie tylko ciekawy, ale też bardzo ważny dla historii amerykańskiego systemu sądowego – na tyle ważny, że uczyłem się o nim na studiach (a nie studiowałem prawa!). Sam film jest zresztą świetny, ale to rozumie się przecież samo przez siebie przy tak dobrym reżyserze, jak Miloš Forman.
- oryginalny tytuł: The People vs. Larry Flynt
- rok premiery: 1996
Werdykt

Drugi film Sidney’a Lumeta na tej liście, co wiele mówi o tym reżyserze. Tym razem jest to produkcja drastycznie inna od 12 gniewnych ludzi – gorsza, ale wciąż bardzo dobra, bo w zupełnie odmiennym klimacie. Werdykt opowiada o Franku Galvinie, niegdyś dobrym adwokacie, który teraz reprezentuje jedynie ofiary wypadków, a po godzinach chleje na umór i rozpacza nad własnym życiem. Wszystko zmienia się, gdy jego były wspólnik przekazuje mu sprawę kobiety, która wpadła w śpiączkę w wyniku błędu lekarzy podczas operacji. Wbrew rozsądkowi Galvin nie przyjmuje wysokiej ugody i zamiast tego decyduje się na pełnoprawny proces, w trakcie którego zamierza udowodnić winę szpitala.
Sama sprawa przedstawiona w filmie jest raczej z gatunku tych prostych. Błąd medyczny z winy lekarzy – takie sytuacje niestety się zdarzają, choć ich ofiary oczywiście mają pełne prawo do sprawiedliwego odszkodowania. Film natomiast błyszczy wszędzie tam, gdzie pojawiają się wątki osobiste związane z głównym bohaterem. Frank Galvin próbuje odbudować swoje życie, co nie idzie mu najlepiej. Obserwujemy, jak walczy z alkoholizmem i błędami przeszłości, i próbuje zmienić się na lepsze wbrew własnym wadom.
Muszę przyznać, że tym, co ujęło mnie w Werdykcie, jest doskonała kreacja aktorska Paula Newmana. To był wielki aktor, zasłużył na miejsce w panteonie hollywoodzkich gwiazd tuż obok Marlona Brando, przynajmniej pod względem charyzmy i jakości aktorskiej. Doskonale odegrał zrozpaczonego alkoholika, właściwie w każdej scenie jest bezbłędny i jak mało kto wydobywa na zewnątrz kotłujące się w środku emocje. Polecam Werdykt, choć to smutny film, a nie każdy lubi takie klimaty.
- oryginalny tytuł: The Verdict
- rok premiery: 1982
Przysięgły nr 2

Długo wahałem się, czy uwzględnić Przysięgłego nr 2 na tej liście. Z jednej strony – to nie jest wybitny film, ba, trochę mu do takiego brakuje. Z drugiej – to jednak amerykańskie kino w starym, dobrym stylu. Spokojne, wyważone, bez fajerwerków. Napisane i zrealizowane zgodnie z zasadami sztuki filmowej, co w ostatnich latach zdarza się zdecydowanie za rzadko. A wszystko to jest zasługą jednej osoby – 94-letniego Clinta Eastwooda.
Ten amerykański gwiazdor mimo leciwego wieku zasiadł na stołku reżysera i dowiózł dobre kino. Film opowiada o młodym mężczyźnie Justinie Kempie, który zmaga się z alkoholizmem. Obecnie nie pije, znalazł żonę i ma dziecko, ale gdy zostaje wylosowany jako przysięgły w procesie o zabójstwo, powracają do niego echa przeszłości. Czy Justin mógł mieć coś wspólnego z tym wydarzeniem?
Fabuła Przysięgłego nr 2 jest łatwa do przewidzenia, choć oferuje kilka ciekawych zwrotów akcji. Nie liczcie jednak na zbyt wiele zaskoczeń, ponieważ główną zaletą fabuły jest jej dramaturgia – film doskonale operuje emocjami i pokazuje głównego bohatera w niejednoznaczny sposób. To niemal równie dobry przykład postaci alkoholika, co w Werdykcie – zresztą wcielający się w główną rolę Nicholas Hoult ma wizerunek amerykańskiego everymana i doskonale odgrywa główną rolę, wydobywając ze scenariusza cały konflikt wewnętrzny. Szczególnie polecam Przysięgłego nr 2 tym osobom, które lubią współczesne kino i nie przepadają za starociami.
- oryginalny tytuł: Juror No. 2
- rok premiery: 2024
Kto sieje wiatr

Przyjrzymy się teraz dwóm filmom starszym, bo jeszcze z lat 60., i opartym na prawdziwych historiach. Oba są bardzo ważne dla światowych systemów prawnych. Pierwszym z nich jest Kto sieje wiatr w reżyserii Stanley’a Kramera, najważniejszego hollywoodzkiego twórcy o profilu liberalno-lewicowym w tamtym czasie. Kręcił on filmy opowiadające o poważnych problemach społecznych. Niektóre całkiem poważnie, inn komediowe, lecz zawsze celne.
W Kto sieje wiatr wziął na tapet amerykańskich kreacjonistów, którzy sprzeciwiali się teorii ewolucji, choć tak naprawdę temat jest szerszy i aktualny do dzisiaj. Czy religia może kwestionować wiedzę naukową i wpływać na to, jak nauczamy ją w szkołach? Zwolennicy świeckiego państwa, do których się zaliczam, odpowiedzą bez wahania: nie. Ale amerykańscy protestanci w latach 20. bez wahania odpowiedzieli: tak, i zakazali nauczania ewolucji w niektórych konserwatywnych stanach. Zakaz dotyczył także szkół publicznych, a nauczyciele nie mogli nawet mówić nic o ewolucji.
Film oparty został na sztuce teatralnej, którą zainspirował tzw. małpi proces z 1925 roku, czyli The State of Tennessee v. John Thomas Scopes. Na ławie oskarżonych zasiadł młody nauczyciel, notabene gorliwy protestant, który miał rzekomo wyjaśnić swoim uczniom założenia teorii ewolucji. Władze stanowe oskarżyły go o to, a proces zrobił się głośny na całe USA, bowiem Scopesa bronili nie tylko wyśmienici prawnicy, ale też na świadków powołano czołowych naukowców zajmujących się ewolucją. Ostatecznie skazano go na dość wysoką grzywnę, ale w wyniku apelacji sąd stanowy odstąpił od jej wymierzenia – jednak nie ze względów merytorycznych, lecz przez błąd sędziego, a więc zwykły kruczek prawny. Scopes został więc prawomocnie skazany za nauczanie ewolucji przez fanatyków religijnych.
Tyle prawdziwa historia. Film dość wiernie ją odtwarza, choć oczywiście zmienia wszystkie nazwiska i fabularyzuje niektóre wątki. Mimo to ogląda się go świetnie, głównie za sprawą dusznego klimatu dalekiego amerykańskiego południa. Kramer po mistrzowsku oddaje poglądy i sposób działania fantastycznych protestantów i stawia pytania o granice wolności słowa i indoktrynacji religijnej, a także o dostęp do rzetelnej wiedzy naukowej. W momencie premiery, a więc w 1960 r., ruchy antyewolucjonistyczne w USA wciąż były ogromnym problemem społecznym, więc jest to ważna historycznie produkcja.
- oryginalny tytuł: Inherit the Wind
- rok premiery: 1960
Wyrok w Norymberdze

Na niniejszej liście nie mogło zabraknąć Wyroku w Norymberdze, czyli filmu nieco już zapomnianego, będącego niegdyś wzorem dla dobrego dramatu sądowego. Zresztą procesy norymberskie – a szczególnie trzeci z nich, który stał się kanwą dla fabuły niniejszego filmu – same w sobie stanowią fascynujący materiał na film, ponieważ są ze wszech miar unikatowym zjawiskiem w historii sądownictwa.
Głównym bohaterem filmu jest sędzia Dan Haywood, który prowadzi trzeci proces norymberski. Próbuje on zrozumieć, co stało za postępowaniem czterech oskarżonych Niemców, którzy jako naziści skazywali ludzi na śmierć w ramach tzw. mordów sądowych. Oskarżeni nie przyznają się do winy, a większa część Wyroku w Norymberdze pokazuje ich przesłuchania, losy, dowody zebrane przez prokuraturę itd. Pod tym względem jest to film zaskakująco konserwatywny, a może jednocześnie nieco zbyt długi, bo całość trwa nieco ponad 3 godziny.
To długi metraż, który sprawia, że po jakimś czasie seans staje się nieco męczący. Nie pomaga w tym prosta struktura filmu oraz fabuła, która leniwie płynie do przodu. Jednak braki te nadrabia dobra gra aktorów (w pamięć zapadają szczególnie oskarżeni Niemcy) oraz odwzorowanie realiów historycznych.
- oryginalny tytuł: Judgment at Nuremberg
- rok premiery: 1961
Czerwone pokoje

W standardowym dramacie sądowym głównym bohaterem jest adwokat lub oskarżony, rzadziej prokurator, sędzia albo ławnicy mający wydać wyrok. Zdarzają się jednak filmy zrywające z tą tradycją, a jednym z nich są Czerwone pokoje. Fabuła rozgrywa się w zimnym Montrealu, w którym toczy się proces seryjnego mordercy kobiet.
Główna bohaterka, modelka Kelly-Anne, jako jedna z wielu osób codziennie przychodzi na salę sądową i obserwuje proces. Z początku nie wiemy, czy jest ona fanką mordercy (tak, są takie osoby, to popularne zjawisko), czy też wierzy w jego niewinność, ale z czasem odkrywamy więcej na temat samej sprawy, jak i motywacji bohaterki.
Film jest dość mroczny, a przede wszystkim zimny i ponury. Wydaje się być wyzuty z emocji, podobnie jak główna bohaterka, której daleko do empatycznej istoty. Z czasem jednak odkrywa w sobie człowieczeństwo. Gdy dodać do tego świetną warstwę audiowizualną (technicznie Czerwone pokoje są filmem spełnionym), hipnotyzujący klimat, ciekawy scenariusz poruszający kwestie związane z dark webem oraz dobrą grę najważniejszych aktorów, okazuje się, że jest to jeden z najlepszych dramatów sądowych ostatnich lat. A że jest raczej mało znany – postanowiłem umieścić go na tej liście. Zdecydowanie warto dać mu szansę!
- oryginalny tytuł: Les chambres rouges
- rok premiery: 2023

Doświadczony copywriter i dziennikarz, który pisał m.in. dla Wirtualnej Polski, Gier Online oraz Queer.pl. Obronił filmoznawczy licencjat (o filmie Threads) i magisterkę (o komiksach New Teen Titans i serialu animowanym Młodzi Tytani) na kierunku artes liberales na Uniwersytecie Warszawskim. Prowadzi serwis 500 Filmów od 2018 roku.